czwartek, 16 grudnia 2010

Blog Forum Gdańsk 2010 - krótkie podsumowanie

W dniach 11 - 12 grudnia 2010 miałem okazję uczestniczyć w pierwszym w Polsce forum blogerów. Moje rodzinne miasto w staraniach o miano Europejskiej Stolicy Kultury posunęło się do zafundowania spędu tych strasznych, podziemnych stworów, piszących blogi.

W założeniu organizatorów motywem przewodnim forum miała być (jak sądzę po prelekcjach pierwszego dnia) wolność. Niestety, już podczas pierwszego panelu okazało się, co niektórych boli i co jest dla nich ograniczeniem wolności. Temat zarabiania na blogach wypłynął nagle i zdominował dyskusję. Widać, że niektórzy nie mogą przeżyć, że inni zarabiają - a oni nie. W takiej sytuacji najprościej zakrzyknąc "ty, co zarabiasz, nie jesteś blogerem, nie jesteś wolny, idź sobie" - ale to tak nie działa. Możemy tworzyć ramy prawne definicji blogera, możemy starać się okreslić co blogerowi wolno, a co nie - ale co wtedy zrobić z tymi, którzy nie będą mieścili się w ramach? Nazwiemy ich banitami? Dotknie ich ostracyzm środowiska? A może trzeba będzie dla nich stworzyć osobną kategorię - pseudoblogerów?

Jednak tak naprawdę ta dyskusja pokazała, że w sumie chyba nie jest tak źle, skoro wolność wyznacza u nas stan portfela (dla niektórych, jak widać). Władza nie cenzuruje naszych blogów, za pisanie w sieci nie trafia się do więzienia. Można spokojnie pisać. Może dlatego nie do końca polscy blogerzy potrafili odnieść się do punktu widzenia zagranicznych gości?

Z pierwszego dnia pamiętam jeszcze imprezę integracyjną w hotelu, z drinkami sponsorowanymi przez Hotmail i Internet Explorera (odpowiednio żółto-pomarańczowy i niebieski). Fajnie było, nie powiem - choć po raz kolejny przekonałem się, ze słowa "z zawodu jestem analitykiem finansowym" skutecznie zabijają wszelką dyskusję. No cóż, taka karma.

Dzień drugi to Brian Solis i rozważania o różnicach pomiędzy blogosferą i statussferą. Plus sporo ciekawych informacji i inspiracji na temat tzw. "wpływowości". Temat zarabiania na blogach został tym razem skutecznie zduszony w zarodku. A potem uczestniczyłem w dwóch panelach - pierwszy, z pogranicza kultury i społeczeństwa, traktował o mediach (tych tradycyjnych) i blogach. Ciekawy był punkt widzenia niektórych - np. gdy Igor Janke zastanawiał się, kto będzie ludziom świat objaśniał, gdy blogerzy zajmą miejsca dziennikarzy. Pozwolę sobie nie komentować tych słów, niech wybrzmiewają w Waszych głowach samotnie…Drugi panel to tzw. blogi lifestylowe. Gotowanie, szafiarki (to ponoć cała subkultura już jest, serio?) i temu podobne. Nie dowiedziałem się, jak pisać o swojej pasji (nie, żebym jakąś miał, ale teoretycznie chciałem wiedzieć) w taki sposób, aby zainteresować nią tych, którzy o niej może nie wiedzą. Ale wiem, że warto obracać się w kręgu osób o podobnych zainteresowaniach. Plus ciekawe spostrzeżenie nt. kobiet piszących blogi - serio przejmujecie się np. negatywnymi komentarzami?

Ostatni panel, o współpracy firm, PR i blogerów z czystym sercem opuściłem. Bałem się, że dyskusja znowu podryfuje w stronę sprzedawania się reklamodawcom.

Czy całe to forum było warte brnięcia przez śnieg na terenie stoczni (gdzie mieści się Instytut Sztuki Wyspa,  gospodarz imprezy)? Zdecydowanie tak! Wprawdzie można zaobserwować u niektórych blogerów grzech "kółka wzajemnej adoracji", a inni nie potrafią przeboleć braku przychodów, ale widać, że towarzystwo ma potencjał. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie przyczepił się do kilku spraw. Po pierwsze - cieszy ilość gadżetów, jaką otrzymywali uczestnicy, ale było ich tyle, że trudno było ogarnąć to dwiema łapkami. A i torba, w której były wszystkie (poza podstawką na laptopa) pamiątki (książki, filcowe etui na wizytówkę do walizki czy maskotka lwa) była jakaś taka…metroseksualna, mówiąc oględnie. Gdy przed bramą stoczni spotkałem się z Żoną, zabrała mi ją, bo - wedle jej słów - jej facet nie będzie chodził po mieście z czymś takim. Ale na zakupy się chyba nada. Druga kwestia - o któej rozmawiałem z jedną z organizatorek - to niewielkie przebicie się poza środowisko. Brakowało mi rozporopagowania imprezy wśród ludu niecyfrowego. Warto pomyśleć o tym w przyszłości. Nie tylko pomoże to blogom stać się mainstreamem, ale też pozwoli uniknąc choćby takich żenujących tytułów ze strony patrona medialnego…No i ostatnie roczarowanie - myślałem, że Kominek jest wyższy.

Chciałbym jednocześnie podziękować wszystkim - organizatorom, prelegentom i uczestnikom - za świetne dwa dni. Szczególne podziękowania wędrują do Tomka, za przechowanie mojej podkładki (głupio bym z nią wyglądał w teatrze) i do Pawła za otwarcie mi oczu na perfidny spisek (do dziś nie mogę się otrząsnąć).

No i mam nadzieję, że widzimy się wszyscy za rok w Gdańsku? 

sobota, 30 października 2010

Moje nowe blogi…

Dziś krótkie ogłoszenia parafialne. Ale istotne. Długo się nad tym zastanawiałem, jeszcze dłużej nad tym pracowałem. Ale wreszcie zrobiłem to.
Uruchomiłem dwa nowe blogi. Przekopiowałem na nie wybrane notki z tego bloga (dopasowane do charakterów nowych miejsc) i od dziś właśnie tam będę pisał na określone tematy.
Pierwszy z nich to mój blog zupełnie osobisty. Znajduje się pod adresem http://mrcichy.blogspot.com i zawiera wpisy o tym, co u mnie słychać. Tam jest Chrupka, tam są moje urlopy, tam też będą się pojawiać informacje o moich kolejnych blogach (jeśli ruszą, a takie mam plany). Tam też będzie podsumowanie minionego roku…
Drugi ma przewrotny tytuł “Słowo Kluczowe” (i taki też ma adres – http://slowokluczowe.blogspot.com). Co się na nim znajdzie? Nic o pozycjonowaniu stron. Wystarczy rzut oka, aby wiedzieć, że będą tam moje recenzje. Filmów, książek, stron, narzędzi, gier – wszystkiego, co można ocenić. Krótko i na temat. Tam też będę podsumowywał w styczniu akcję “52 ksiązki” – w końcu to recenzje.
Wygląd obu blogów zawdzięczamy projektantowi Bloggera, wszelkie uwagi przyjmę z chęcią (najlepiej tutaj, w komentarzach), ale nie wiem, czy chciałbym zmieniać cokolwiek, co wymagałoby grzebania w bebechach. Dla obu blogów można wybrać obserwowanie przez konto Google, można zostać fanem na Facebooku (bo to teraz modne…) oraz można skorzystać z dobrodziejstw RSS. Liczę, że mnie nie zawiedziecie:)
A co z “Historiami Alternatywnymi”? Oczywiście zostają – tu będę publikować wszystko to, co nie będzie pasowało na dwa nowe blogi. Do czasu, aż nie znajdę nowego miejsca… Ale spokojnie, nie mam zamiaru zrezygnować z “HA”. Po prostu może pora na odświeżenie formuły? I może…wyglądu?
Naturalnym jest, że wpisy na poszczególnych blogach będą pojawiać się rzadziej, niż gdy były w jednym miejscu. Ale chyba to przeżyjecie?:)
W takim razie – zapraszam serdecznie!

wtorek, 19 października 2010

1% podatku – podsumowanie akcji

Pamiętacie Marcina, synka mojej koleżanki z pracy? To do niego trafiły pieniądze z podatków od tych z moich Czytelników, którzy odpowiedzieli na mój styczniowy apel i przekazali 1% swojego podatku na subkonto Marcina w fundacji “Zdążyć z pomocą”. Dziś do mojej skrzynki dotarł list od owej koleżanki, który pozwolę sobie tu zamieścić w całości. W końcu jest to także list do Was.

Witajcie,

Zakończyła się akcja przekazywania 1% podatku przez urzędy skarbowe i księgowania darowizn w Fundacji. Z wielką radością i przyjemnością pragniemy Wam przekazać, że dzięki Waszym staraniom na subkoncie Marcina znalazło się ponad 5 tys. złotych. Straszliwie się z tych pieniędzy cieszymy, bo dzięki nim Marcin ma zagwarantowane kilka miesięcy terapii.

Chcemy je przeznaczyć na trening integracji sensorycznej, bo jest to w tej chwili jego największy problem.

Lista wpłat była baaaaardzo bardzo długa i bardzo chcielibyśmy wszystkim podziękować za gest i pamięć.

Każda z tych kwot bardzo nas cieszy i bardzo nam się przyda, ale równie ważna jest dla nas świadomość, jak wielu i jak cudownych mamy przyjaciół:-)

Biorąc pod uwagę liczbę wpłat, podejrzewamy, że nie wszystkich darczyńców znamy i nie możemy wszystkim podziękować osobiście. Jeśli przekazaliście naszą prośbę swoim znajomym lub krewnym, bardzo prosimy podziękujcie im w naszym imieniu. My nie mamy takiej możliwości, wiemy tylko z jakich urzędów skarbowych darowizny wpływały...

Pozdrawiamy i jeszcze raz bardzo dziękujemy - w imieniu własnym i Marcina

Lucyna i Tomek :-)

No cóż, nic nie dodaję do tego listu. Przeczytaliście, to wiecie:)

Mogę tylko nadmienić, że prawdopodobnie i w tym roku będzie możliwość wspomożenia Marcina poprzez 1% podatku… Miejcie to w pamięci!

poniedziałek, 18 października 2010

Spacery – część I: Sopot wzdłuż plaży

Aparat noszę przy sobie codziennie. Wprawdzie to tylko zwykła “małpka” (swoją drogą – niesamowicie pojemne słowo), z porażająco niewielkim zoomem, ale do utrwalania życia codziennego – jak znalazł. Postanowiłem, że raz na jakiś czas wrzucać tak po prostu zdjęcia z różnej maści spacerów, a czasem z codziennej drogi do pracy. Ewentualnie do domu. Od czasu do czasu może udam się na jakiś spacer celowo, tylko po to, aby zrobić zdjęcia na bloga. Ale wtedy z pewnością wezmę lepszy aparat:)

Warto – moim zdaniem – uwieczniać to, jak dziś wygląda nasze otoczenie. Nawet, jeśli to nie są artystyczne zdjęcia, a zwykłe fotki dokumentujące ruch uliczny. Gdy rozejrzeć się dokoła – widać wyraźnie, że nie tylko Trójmiasto, ale cała Polska dość dynamicznie się zmienia. Tam, gdzie wczoraj stały kamienice, jutro może być biurowiec, autostrada, stadion albo galeria handlowa. Warto zachować więc widok stanu obecnego. Kto wie, może za kolejne sto, dwieście lat następcy panów Tuska i Fortuny zechcą wydać kolejny album “Był sobie Gdańsk” – i wtedy takie zdjęcia będą jak znalazł:)

Dziś nieco powspominamy wakacje, piękną, słoneczną pogodę w sierpniu i wysokie temperatury nad Zatoką Gdańską. W końcu za oknem nieuchronnie zmierza do jesieni, coraz zimniej, dni coraz krótsze – nie ma sensu dołować się patrzeniem za okno. Lepiej spojrzeć w ekran i przypomnieć sobie, jak to w wakacje bywało. Zapraszam na spacer z Sopotu w stronę Gdańska.

Kto nie ma nastroju na przeglądanie wszystkich zdjęć na moim blogu, albo ma ochotę pobrać któreś z nich, to zapraszam do mojej galerii na fmix.pl – przypominam tylko o zasadach licencyjnych tego bloga:)

Spacer zaczynamy na Placu Zdrojowym, obok świeżego budynku Domu Zdrojowego. Dużo szkła, jasny budynek – fajnie wpisuje się w klimat Sopotu.

Następnie budynek Zakładu Balneologicznego – to już starszy budynek…

…z elegancko zdobionym wejściem.

Przed Zakładem stoi grzybek inhalacyjny, dzięki któremu można skorzystać z uzdrowiskowych mocy Sopotu:)

Grzybek jest zwieńczony ptakiem – na moje oko to sopocka mewa.

Wchodzimy do Parku Marii i Lecha Kaczyńskich, a tam czeka na nas już kościół ewangelicko – augsburski. Schowany pomiędzy drzewami parku, fajnie wpisuje się w sopocki styl architektoniczny.

A po drodze do kościoła mijamy taki stylowy barometr.

Rzut oka za siebie – widać wejścia na molo, latarnię morską i nowy hotel Sheraton. Oraz tłumy na deptaku. Choć to na zdjęciu to i tak skromna próbka.

Idąc w stronę Gdańska po lewej stronie mijamy chiński hotel i restaurację. Obiekt umieszczony jest w Łazienkach Północnych i wygląda całkiem sympatycznie. Na temat hotelu czy jedzenia nie mogę się wypowiedzieć, ale jak szukaliśmy sali na wesele, to ich oferta była całkiem rozsądna.

Dalej wzdłuż deptaka…

Aż docieramy do tawerny o wdzięcznej nazwie “Złota Rybka”. Całkiem łatwo ją rozpoznać, bo ma w logo złotego krokodyla (który zapewne zjadł tę rybkę).

A po prawej co chwilę mijamy takie urokliwe wille. Niestety, żadna z nich nie jest na sprzedaż i pewnie długo nie będzie, więc marzenia o mieszkaniu z klasą i widokiem na morze (za bajońskie sumy) trzeba odłożyć na półkę.

Tuż za Wojskowym Domem Wypoczynkowym, a przed Tawerną Rybaki, widać wreszcie nieco więcej plaży niż tylko w wąskim przejściu między wydmami:)

Nadciągające chmury najwyraźniej przegoniły nieco plażowiczów. Ale zawsze można się posilić czy napoić w takiej małej, różowej budce…

I tak kończymy krótki spacer wzdłuż plaży. Kilka wspominkowych albumów z wakacji jeszcze mam, ale potem postaram się dorzucić coś aktualniejszego… A może jest coś w Trójmieście co Wy, goście z daleka, chcielibyście zobaczyć?

czwartek, 7 października 2010

52 książki – 9 miesięcy

Brnąc dalej w zaszczytnej akcji podnoszenia średniej przeczytanych książek, warto rzucić okiem, co też ciekawego urodziło się po 9 miesiącach. Tempo całkiem niezłe, choć wszelkie spowolnienia tłumaczę zmianą stanu cywilnego. Tak, tak – nie jestem już najlepszą partią nad Wisłą, ożeniłem się, a to przełożyło się na spadek czytelnictwa. W końcu ślub i wesele to masa spraw do organizacji. Kto nie wierzy, niech sam spróbuje:) No a druga połowa września to podróż poślubna – i jakoś na czytanie nie było czasu… Zresztą na pisanie bloga, jak widać, również.

Ale dzięki mojemu ożenkowi wreszcie pojawiło się w temacie książkowym zdjęcie z książką! Dociekliwym tłumaczę – to traktat “O wojnie” von Clausewitza. Wybrany wyłącznie ze względu na szerokie marginesy. Pozycja na liście “do przeczytania”, swoją drogą – tymczasem leży sobie na półce z innymi książkami dla biznesu.

Zanim jednak przedstawię tradycyjną listę – wyznanie. W tym kwartale po raz pierwszy zacząłem czytać książkę i jej nie skończyłem. Ba, odrzuciła mnie ona od książek papierowych (tak, jak kiedyś “Pokaż, na co cię stać” zabiło we mnie miłość do audiobooków). Tą pozycją był “Wędrujący świat” Kołodki. Do dziś nie rozumiem, dlaczego zacząłem to czytać. W skrócie – narcyzm, prywata i niesamowicie trudny język (to o książce, nie o moich powodach). A przebrnąłem ledwo przez szesnaście stron. Odradzam gorąco, kupić tylko wtedy, jeśli ktoś ma w komodzie jedną nóżkę krótszą. I to znacznie krótszą, bo “Świat” jest sporą cegłą. Przypominam przy okazji żart, że stopnie miłości do siebie określamy następująco: normalny, narcystyczny, bufonada, Kołodko.

Ale nie ma sensu przeciągać w nieskończoność, skoro i tak pragniecie jedynie dowiedzieć się, z czym przyszło mi się zmagać w tym kwartale. I czy warto było?

  • D. Glukhowsky “Metro 2033”

Pierwsza z apokaliptycznych książek w tym kwartale. Gruba cegła, mocno wciągająca, rysująca bardzo spójny świat. A co to jest za świat? Tradycyjnie, jak to w tego typu produkcjach – mamy świat po wojnie atomowej. A właściwie – po zagładzie. Całkowitej. Na powierzchni nie pozostał już nikt. Piszę na powierzchni, ponieważ powieść dotyczy grupki kilkunastu tysięcy moskwiczan, którym w chwili ataku udało się zbiec do metra. Przypadkiem chwycili nieco trzody i drobiu, jakiś podstawowy sprzęt, broń… a to, czego zabrakło, zrobili sami. Lub przynoszą im stalkerzy – zawodowcy, odpowiednio wyposażeni na wyprawy na powierzchnię. Nie tylko w stroje ochronne, ale i w broń. Dużo broni. Bo na powierzchni czają się potwory. Zresztą na stacjach też nie jest lepiej – frakcje, wojny, wielka polityka, faszyści, komuniści, fanatycy religijni. Do wyboru, do koloru. A z okolic zapomnianej stacji zaczynają jeszcze przybywać “czarni” – zmutowane stwory, żądne krwi… A to dopiero początek. Warto dotrwać do zakończenia, bo ma w sobie to coś. Czy przeczytać? Bez wahania, nawet, jeśli do powieści tego typu podchodzimy łukiem.

  • R. Allen, M. Hansen “Jednominutowy milioner”

Książka będąca podobno biblią tych, którzy chcą się szybko wzbogacić. Polecana przez Cebulskiego w jego książce “Efekt motyla” (przeczytanej w poprzednim kwartale). Kompletny opis narzędzi niezbędnych do stania się milionerem. A konkretnie – światłym milionerem. Ci z Was, którym zapaliła się ostrzegawcza lampka na hasło “światły”, mogą ją zgasić. Żadnego werbunku do sekty nie stwierdzono. Ale wszelkiej maści pozytywne wizualizacje są tu na porządku dziennym. Podstawowe pytanie brzmi – czy minuta wystarczy, aby stać się milionerem? Autorzy odpowiadają dość wcześnie, nie trzymając nas w niepewności. Oczywiście, że wystarczy. Musimy mieć tylko bardzo wiele minut. A mówiąc serio: książka zasadza się na dwóch pytaniach. Pierwsze brzmi – czy umiałbyś zdobyć milion dolarów w miesiąc, kwartał albo rok? Tu zapewne większość odpowie sobie uczciwie, że nie. W tym momencie pada drugie pytanie – a gdyby od tego zależało życie Twoich najbliższych? Podchwytliwe, ale skuteczne. Książka dodatkowo jest ciekawie skomponowana – strony parzyste to poradnik z krwi i kości, a nieparzyste – opowieść o kobiecie, która miała tylko 90 dni na zdobycie miliona. Inaczej musiałaby na zawsze pożegnać się ze swoimi dziećmi. Jeśli lubisz książki motywacyjne – rzuć okiem.

  • M. Kozak “Renegat”

Ciąg dalszy przygód Vespera, bohatera książki “Nocarz” (również przeczytanej w poprzednim kwartale). Po tytule można się domyślić, co się stało. Tym razem sympatycznemu wampirowi z legitymacją ABW przyjdzie być “tym złym” (dajcie spokój, żaden “spoiler alert”, to było bardziej niż oczywiste). Mamy więc cały wachlarz duchowych rozterek – czy robię słusznie, co zrobić, jak zrobić, komu służyć, czemu być wiernym i tak w kółko. Plus tradycyjnie jedna scena seksu opisana ze szczegółami. Tym razem rozdziały układają się w dość spójny serial, a nie oderwane epizody, więc i lektura przykuwa skuteczniej. No i to zakończenie… Tak, można się domyślić, ale i tak chcę przeczytać ostatnią część, zatytułowaną “Nikt” (cóż za przewrotny tytuł). Książka jest znakomitym wypełniaczem podróży, nic więcej. Jeśli podobał Ci się “Nocarz”, to w klimatach z “Renegata” poczujesz się jak u siebie w domu.

  • A. Christie “Morderstwo w Orient Expresie”

Królowa kryminału znowu w moich rękach. Klasyczna sytuacja – zamknięta przestrzeń (tym razem luksusowe wagony pewnego kultowego pociągu, uwięzione w zamieci śnieżnej), trup, zagadka, coraz większy krąg podejrzanych, coraz mniej czasu. I na tym wszystkim, niczym wisienka na torcie, jeden wkurzający Belg, w randze detektywa. Hercules Poirot, bo o nim mowa, ma zwyczaj zjawiania się tam, gdzie akurat jest potrzebny. Albo – patrząc inaczej – ludzie z jego otoczenia mają brzydki zwyczaj umierać. I to niekoniecznie w naturalny sposób. Na szczęście błyskotliwy umysł detektywa poradzi sobie z każdą zbrodnią. Polecać chyba nie muszę, bo to książka równie specyficzna, jak wszystkie kryminały. Zwłaszcza te klasyczne. A ja jeden z elementów powieści zrozumiałem dopiero po przejażdżce nocnym pociągiem podczas podróży poślubnej (sypialne wagony w Polsce nie mają przejść między przedziałami).

  • M. Kozak “Fiolet”

Pani Kozak znowu pojawia się na liście, ale tym razem bez wampirów. Za to z kosmiczną inwazją. Tak wiec mamy kolejną książkową apokalipsę. Na naszej spokojnej planecie zupełnie nagle zaczynają wyrastać Fiołki. Wielkie rośliny (nie zgadniecie, jakiego koloru…), emitujące najprawdziwszy cyjanek. Draństwo upodobało sobie centra wielkich miast, wyrasta podstępnie, atakuje szybko i zabija wszystkich w pewnym promieniu. Gdy świat orientuje się, że fioletowe zło przybyło do nas z gwiazd, a “nasionka” regularnie wchodzą w naszą atmosferę, zaczyna się kombinowanie. Zarodniki można zniszczyć – ale tylko w powietrzu, zanim dotkną gruntu. Dlatego na całym świecie tworzone są jednostki spadochroniarzy, którzy mają jedno zadanie – podlecieć do namierzonego przez radary zarodnika i wytruć wszystko, co może zagrażać ludziom na dole. Nierzadko misje takie są samobójcze, bo truciznę do nasionka udaje się tłoczyć zbyt późno. Kiedy w centrum Warszawy wyrasta Fiołek, życie w stolicy zmienia się nie do poznania. W ścisłym centrum jest strefa śmierci. Na niebie królują spadochroniarze, przechwytujący zarodniki. A do tego mafia, służby, polityka – czyli polska rzeczywistość w sosie apokaliptycznym. Polecam, bo dość szybko się czyta i choć postacie są dość płaskie, to historia ma w sobie “to coś”.

  • A, Ziemiański “Wojny urojone”

Apokalipsa inaczej. Na orbitę ziemską wraca po długiej podróży wielki statek kosmiczny, właściwie – dwa statki. Na ich pokładach: kilka tysięcy mężczyzn. I jeden problem – ze starej planety nie docierają żadne oznaki ludzkiej bytności. A w każdym razie w takim jej stadium rozwoju, jakiej można się było spodziewać. Ludzie na planecie żyją w dziwnych miastach, z technologią jakby żywcem wyjętą ze średniowiecza. Kosmiczni podróżnicy postanawiają wyjaśnić zagadkę – główny bohater, wraz z kolegą, zostają wysłani przez dowódcę do zbadania sprawy. Z każdym kolejnym krokiem będą brnąć w nierealny świat. A my wraz z nimi. “Wojny urojone” to bardzo dobra książka, nie jest tak naiwna jak “Dziennik czasu plagi”, choć bazuje na tych samych ogranych schematach. Pomysł na scenariusz filmu – praktycznie gotowy. Bohaterowie – dokładnie tacy, jacy być powinni. Lektura lekka, łatwa i przyjemna, choć można dopatrzeć się drugiego dna. Oraz kilku niezłych tekstów. Zdecydowanie warto.

  • A. MacLean “Stacja arktyczna “Zebra””

Powieści sensacyjne MacLeana mają swój urok. I nie mówię tu tylko o tych, które dzieją się podczas ostatniej wojny światowej. “Zebra” to historia z czasów Zimnej Wojny – więc przy czytaniu ma się świadomość, że dziś pewne sprawy załatwia się inaczej. Niemniej opowieść wciąga – i tak być powinno. Do samego końca kombinowałem, kto jest tym złym, a kto jest tym dobrym. A do tego otrzymujemy niesamowicie realistyczny opis niegościnnej, lodowej pustyni. Jeśli tam faktycznie tak wygląda, to za wycieczkę w okolice Bieguna Północnego chyba podziękuję. Kronikarsko o fabule – stacja meteorologiczna na gigantycznej, dryfującej krze lodowej, w wyniku pożaru traci łączność ze światem. Dzielna marynarka spod znaku gwiazd i pasków wysyła dzielnych marynarzy na dzielnej łodzi podwodnej o napędzie atomowym, aby uratować polarników. Ale nie wszystko idzie gładko, co prowadzi do wniosków, że może ktoś, gdzieś, jakoś – maczał w tej całej sprawie brudne paluchy. Pomimo arktycznego wiatru, wiejącego ze stron książki, gorąco polecam.

  • J. Clarkson “Świat wg Clarksona 3”

Zbiór felietonów autorstwa najbardziej rozpoznawalnego dziennikarza motoryzacyjnego z Wielkiej Brytanii. Choć felietony napisano kilka lat temu, dotykają dość uniwersalnych tematów, jak relacje międzyludzkie, polityka na Wyspach czy ekologia. Znając styl Clarksona nietrudno się domyślić, że będzie miał zdanie odmienne niż politycznie poprawna większość. Płetwale błękitne? Można je wybić. Ekolodzy? Zacznijmy do nich strzelać. Dzieci? Demony z piekła rodem. I tak w kółko. Barwne metafory, przewrotne logika i wyrazisty autor – to się może podobać. Warto poznać, nawet jako “sztukę dla sztuki” – nie trzeba się zgadzać z Clarksonem, aby docenić jego kunszt felietonisty. I tylko felietonisty, bo pisarzem to on chyba nie jest. Krótka, treściwa i zabawna forma – oto jego powołanie.

Kusiło mnie, aby umieścić w tym zestawieniu jeszcze jedną, rewelacyjną książkę, którą skończyłem czytać po powrocie z podróży (czyli na początku października), a której we wrześniu najzwyczajniej nie zdążyłem doczytać (nie chciało mi się zabierać książki, gdzie zostało mi około 30 stron). Ale skoro ustaliłem sobie na początku twarde zasady, że opisuję wyłącznie książki, które skończyłem czytać w danym kwartale, to będę zasadniczy. Ową książką zacznę więc zestawienie za czwarty kwartał – opublikowane na początku stycznia. Wtedy też podsumujemy całą akcję i zobaczymy, co z niej wyszło. Trzymajcie kciuki, bo droga wciąż daleka, a czasu coraz mniej!

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Jaki tablet wybrać (i po co)?

Takie coś mam teraz... Uwielbiam gadżety wszelkiej maści. Dodatki idealne – od spinek do mankietów z asem pik, po “wypasiony” telefon – rozpalają moją wyobraźnię. Mam na imię Bartek i jestem gadżeciarzem. Najwyraźniej widać to, zaglądając na moją listę życzeń – może nie umieszczam tam wszystkich możliwych gadżetów, ale sporo ich tam się znajdzie. Wprawdzie nie mam najnowszego smartfona (stary, dobry SE K 300 nadal działa), nie mam też lansiarskiego netbooka (jedyny przenośny komputer to służbowy), ale jak to mawia Wilq “chcieć to móc” i tej wiary się trzymam. Mieć to jedno, patrzeć z pożądaniem to drugie, a najzwyczajniej w świecie lubić – to trzecie i moje.

Taka karma.

Od jakiegoś czasu w głowie zalęgła mi się myśl o kolejnym gadżecie – który, co ciekawe, mógłby być nawet całkiem przydatny w moim codziennym życiu. Rok 2010 (a może 2011?) ma być rokiem tabletów. A skoro tak, to i ja postanowiłem, że może warto zobaczyć, z czym to się je.

Całe szaleństwo zaczęło się od wiadomej firmy z nadgryzionym jabłkiem i ich iPada. Wprawdzie to podobno tylko powiększony iPhone, ale miliony fanów Stefana i jego Jabłka oszalało ze szczęścia. Inni nie mogli być gorsi i natychmiast zapowiedzieli wypuszczenie swoich “iPad – killerów” (swoją drogą strasznie nam się zbrutalizował rynek, przynajmniej w warstwie nazewnictwa). Niestety, nie dla mnie te wszystkie zabawki – bo nie uśmiecha mi się (póki co) wydanie sporego kawałka miesięcznego budżetu na gadżet. Z łatwością natomiast wydałbym znacznie mniejszy kawałek moich zarobków na coś o zbliżonej (może nieco mniejszej) funkcjonalności.

I tu mój wzrok zwrócił się ku pracy małych żółtych rączek, które z pracowitością godną podziwu wyrabiają “iPad – podróbki”. Ale po kolei, aby jeden z moich wiernych Czytelników nie zarzucił mi, że zachwycam się narzędziem, zastanawiając się dopiero nad jego przydatnością. Wyjdźmy od tego, do czego takiego tabletu mógłbym używać.

Przede wszystkim – czytanie publikacji elektronicznych. Do tej pory do książek w formacie jar wystarczył mi mój telefon (choć nie wszystkie pliki potrafił otworzyć, bo mu pamięci nie starczyło), ale coraz więcej zaległości mam w czytaniu tego, co funkcjonuje jako pdf, txt czy doc. Na ekranie komputera mogę czytać krótkie artykuły, a nie kilkusetstronicowe książki. A i wszelkie akty prawne w związku ze zdobywaniem uprawnień zawodowych mógłbym mieć zawsze przy sobie, do poczytania. Zresztą – artykułów też mi się kilkadziesiąt nazbierało w Read It Later, a przerobić je na jakiś przyjemny format nie byłoby głupią myślą. Być może do tego typu zadań wystarczyłby jakiś prosty czytnik e-książek, ale problemem jest – podobnie jak przy iPadzie – cena.

Druga kwestia – efektywność. Owszem, zrobiłem sobie swego czasu najlepszy papierowy notatnik do systemu Getting Things Done, który sprawdzał się w codziennych zadaniach, aleważam, że warto przenieść się na nieco wyższy poziom. Istnieje genialny Evernote, który do pełni mojego szczęścia powinien być ze mną zawsze i wszędzie, a nie tylko w przeglądarce na komputerze. Istnieją inne systemy, z powodzeniem instalowane w najnowszych telefonach. Istnieje wreszcie zwykła przewaga rozwiązań elektronicznych nad papierowymi, jak choćby możliwość pracy w większej liczbie wymiarów (dane zadanie można przypisać do projektu, daty, kontekstu, osoby, zasobów… a potem posegregować, przenieść, skopiować i wysłać dalej). Ogółem każde rozwiązanie, które choć częściowo pasuje do mojej koncepcji ostatecznego narzędzia efektywności osobistej kwituję głośnym “chcę-to-już”, a wydaje mi się (nie bez podstaw), że na tabletach tego typu narzędzia są po prostu przyjaźniejsze.

Kolejna kwestia – pisanie. Dziś tego bloga, jutro może kolejnego, a w perspektywie – opowiadań, książek, epopei… Prawda jest taka, że mam kilkanaście pomysłów na pisanie dziennie – część wynika wprost z mojej głowy, część z przeczytanych artykułów. I pomysły te są dość rozproszone – a to w ręcznie robionym genialnym notatniku, a to w Notatniku Google, a to leżą jeszcze nieprzeczytane w Read It Later. Wspomniany Evernote pomógłby mi zebrać je wszystkie w jednym miejscu i zgrabnie przejść od pomysłu do realizacji (taką mam nadzieję).

Wreszcie – miło by było mieć dostęp do kalendarza czy kontaktów z Google zawsze pod ręką, nawet offline. Od czasu do czasu sprawdzić pocztę, odpisać na maile, po prostu na spokojnie oporządzić sieciowe poletko. Ale to celowo wymieniam jako punkt ostatni.

...a takie coś chciałbym mieć. Wiemy już co chcę robić – teraz powiedzmy czym, jeśli nie wypasionymi tabletami od wielkich firm. Otóż od jakiegoś czasu są w sprzedaży na Allegro chińskie tablety (zapewne pomyślane jako podróbki iPada), oparte o system Android od Google. Patrząc na specyfikację podawaną na aukcjach, zawartość wygląda następująco (wypiszę to, co sam rozumiem): dotykowy ekran 7 cali o rozdzielczości 800x480, system Android 1.6, pamięć wewnętrzna 2 GB, slot na kart SD (do 32 GB), WIFI, kamera 1,3 mpx.

Moje pytanie do Was wszystkich brzmi – czy to, co tkwi w takim tablecie, jest dla mnie wystarczające? A konkretnie:

  • czy czytanie plików jar, txt czy pdf nie będzie problemem? Wiem, że dla plików jar są specjalne programy do odtwarzania i jakoś to chodzi…
  • czy możliwe będzie zainstalowanie Evernote albo innych programów (w specyfikacjach podawany jest dostęp do Android Market, ale różnie słyszałem)?
  • czy można na takim czymś robić szybki notatki odręczne jakimś rysikiem?
  • czy są jakieś aplikacje odczytujące notatki ręczne?
  • czy są może jakieś aplikacje do pisania, choć krótkich notatek – jako fragmentów notek blogowych?
  • czy dałoby radę podłączyć do takiego tabletu zwykłą klawiaturę poprzez USB?
  • czy – jeśli w domu nie mam bezprzewodowego dostępu do sieci – jestem skazany na synchronizację GMaila, kalendarza i Evernote tylko w pracy i miejscach publicznych?

Potrzebuję porady. Co sądzicie o takim produkcie – poza oczywistą oczywistością, że to chińszczyzna? Wychodzę z założenia, że Chińczycy produkują już nieco lepiej, niż kilkanaście lat temu… A może potraficie polecić coś innego, co będzie spełniało moje wymagania i nie wyczyści mi konta?

Spytam krótko i tradycyjnie – pomożecie?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Zaobserwowane – ogłoszenia (z bonusem na początku)

Kontynuujemy cykl wpisów pokazujących cuda i dziwy tego świata. Patrzyliśmy już na tabliczki, podziwialiśmy zmagania z językiem polskim, docenilismy poczucie humoru dziennikarzy, a także zetknęliśmy się z książeczkami dla dzieci…świadomych wszystkiego.

Dziś popatrzymy sobie na…

…ale wpierw zapowiedziany bonus. Jak być może wiecie – mieszkam w falowcu. Szybki konkurs – co jest przedstawione na poniższym zdjęciu?

Ci z Was, którzy powiedzieli “grzejniki” – mają tylko część racji. Owszem, są to instalacje do ogrzewania powietrza (klatka schodowa w falowcu jest przeszklona, a do tego wyjścia na galerie nie są zbyt szczelne). Ale pomysłowy naród zrobił z grzejników wielce efektywny…stojak na kapsle.

Taka mała instalacja artystyczna. Nazwałbym ta “Choinką postindustrialną” – albo “Wszechświatem kontemplującym samego siebie” (ale tylko dlatego, że jest to moim zdaniem najlepszy tytuł dowolnej rzeźby współczesnej).

Wróćmy jednak do tematu dzisiejszego spotkania z obrazem – do ogłoszeń. Ogłoszenia powinny mieć jakąś funkcję – najczęściej informacyjną. Mogą więc propagować istotne z punktu widzenia społeczeństwa akcje uświadamiające.

Jak łatwo się domyślić – w okolicy nie dopilnowano, aby akcja “Myślę – nie niszczę” miała odpowiedni rozgłos. Niemniej jest coś szalenie przewrotnego w takim właśnie mazaniu po murach. Można było napisać “HWDP” albo “Lechia pany”, a tu proszę…

Ale nadal jest to wandalizm na peronie SKM. Ogólnie wydawało mi się, że na terenie peronów niemożliwe jest umieszczanie jakichkolwiek ogłoszeń. A już zwłaszcza na kasowniku.

Ale jak widać – myliłem się. Nie rozumiem tylko celu tego ogłoszenia…

…zapewne osoby interesujące się żywo rynkiem kapitałowym potrafiłyby mi to wyjaśnić. Czyżby wrogie przejęcie? Pewnie nie dowiemy się tego jeszcze przez jakiś czas.

Jak jednak sugeruje nam poprzednie zdjęcie – na peronie SKM można umieścić ogłoszenie informujące, że ów peron w jakiejś niewielkiej części przeszedł remont. Napis “świeżo malowane” pozwala nam wszystkim sporo zaoszczędzić na pralni. Tak więc kiedy pomalujemy np. tablicę z rozkładem jazdy…

…należy tym faktem pochwalić się wszem i wobec. A że w Gdańsku wycieczek zza Odry nie brakuje, należy zawsze ustawić się frontem do klienta.

Że co? Że i tak nie zrozumie? Nie musi – musi wiedzieć, że ma się mieć na baczności (tu dygresja – w młodości niebywale śmieszyły mnie tabliczki “Baczność – przewody pod napięciem”: przecież jeśli stanę na baczność, to będę wyższy, a więc jest większa szansa, że o owe przewody zahaczę…).

W Gdańsku wykosztowano się także na system elektronicznej informacji o komunikacji miejskiej. Chciałoby się zakrzyknąć “Nareszcie!”, ale system od kilku miesięcy jest w fazie testów. I dlatego czasem trafiają się takie kwiatki.

Jeśli ktoś nie widzi, to niech porówna sobie godzinę pokazywaną na wyświetlaczu (i jasne niebo) z godzinami odjazdów najbliższych tramwajów.

Niedowiarków odsyłam na stronę gdańskiego ZTM. Można sprawdzić, że pomiędzy 18:48 a 1:05 powinien jechać przynajmniej jeden tramwaj.

Na sam koniec – coś dla ludzi o mocnych nerwach. Zaczęliśmy od kampanii społecznej, na kampanii społecznej skończymy. I to zupełnie na poważenie. Zastanawiałem się, czy temu ogłoszeniu nie poświęcić osobnego wpisu…

Takie tablice, będące efektem konkursu plastycznego w szkołach, stoją sobie w nadmorskim parku. Przesłanie słuszne – nie zakopuj martwych zwierząt w parku, bo niedaleko znajdują się ujęcia wody. Niemniej dziecko, które stworzyło ten rysunek, powinno chyba z kimś porozmawiać. Na obrazku mamy zapłakaną dziewczynkę, która pogrzebała…same kości (nie wiem, co zrobiła z mięsem swojego pieska czy kotka). Aby jednak nie było wątpliwości, że rozmawiamy o rzeczach ostatecznych, nad bohaterką unoszą się dusze, czy też raczej zwierzęce anioły. Jest anioł psa, świnki morskiej oraz demona z piekła rodem.

Zakopane kości (co z mięsem, serio?) oczywiście wpływają na sieć wodociągową. Siwy staruszek nie ma innego wyjścia, jak podlewać niepokruszonymi kośćmi swoją działeczkę. To jednak nic. Tu wkraczamy na grunt najkrwawszych horrorów, bowiem pewna blondynka z przerażeniem stwierdza, że kąpiel, którą sobie przygotowała, ma masę niespodziewanych dodatków.

Nie słyszała, że coś jej o wannę dudni? Nie lepiej ma jej koleżanka, która chce umyć zęby (wnioskuję po  czymś, co mogłoby być lustrem).

Tu już nie chodzi o kostkę w kubeczku z wodą. Tu chodzi o zbolałą minę i to, co w owym lusterku się odbiło. Stawiam osobiście na skrzydlatego demona.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Shrek Forever – and never again

Byłem, widziałem. Ponoć to ostatni film z tej serii. Narzeczona przezornie dodaje “w tym roku”, ale faktycznie – jeśli historia będzie dalej szła w tę stronę, to więcej się z zielonego ogra nie wyciśnie.

Pamiętacie, jakim szokiem był pierwszy “Shrek”? Kiedy poszliśmy do kina na bajkę, a trafiliśmy na ostrą parodię, przeznaczoną dla dorosłych? To była jazda! Te aluzje, odwołania, żarty z podwójnym dnem. No i rewelacyjna polska wersja językowa, ze Stuhrem kradnącym cały show. Świat zwariował na punkcie zielonego stwora i nie było w tym nic dziwnego. Potem przyszła dość dobra część druga i trzecia, też nie od macochy. Owszem, to już nie była ta świeżość, ale to nadal były świetne żarty, rozrywka dla młodych i starych – no i genialny dubbing.

Dziś możemy oglądać część czwartą. Shrek ma dość nudnego życia na łonie rodziny i z pewnym kurduplowatym czarnoksiężnikiem podpisuje pakt – jeden dzień z jego przeszłości w zamian za jeden dzień starego, dobrego życia ogra – odludka. Niewyrośnięty mag bierze dzień narodzin ogra, w związku z czym tworzy się pewien paradoks – Shrek nigdy się nie narodził, a więc gdy skończy się doba, nie będzie miał do czego wracać. Musi więc naprawić to co popsuł – najlepiej z pomocą sprawdzonych przyjaciół. Ale jak ich do siebie przekonać, skoro oni ni mogą znać kogoś, kto nie istnieje?

Całkiem niezły punkt wyjścia, prawda? Zwłaszcza dla antybajki, jaką były filmu o ogrze. Piszę “były”, bo to, co dostajemy tym razem to typowy, disnejowski lukier. Bohater w kłopotach, walka o swoje, wielka miłość i – no chyba nie spodziewacie się niczego innego – szczęśliwe zakończenie. Jakaś przewrotność? Zapomnijcie. Złamanie schematu? Nic z tego. Wysublimowane żarty z drugim dnem? Ani jednego. To może genialne tłumaczenie z nawiązaniami do polskich realiów? Cóż, najwyraźniej krajowa ekipa odpowiedzialna za czwartą część też stwierdziła “robimy cokolwiek, bo i tak tłumy przyjdą”.

OK, przesadzam, na upartego można się dopatrzyć jednego odwołania do polskich realiów. Ale słabego.

Trochę to smutne, że zamiast z wielkimi fajerwerkami i zaskakującym zakończeniem, przychodzi nam się żegnać (ale czy rzeczywiście pożegnać?) ze Shrekiem, Osłem, Fioną, Kotem, Ciastkiem i resztą ferajny w tak oklepany sposób. A mogło być tak pięknie.

Poniżej tradycyjnie – zwiastun.

Aha, gdybyście dali się skusić na wersję 3D – szału nie ma. Filmy trójwymiarowe najlepsze są na ekranach sferycznych. Ale tak to już chyba będzie, że większość filmów będzie w 3D, a kina pozostaną 2D.

wtorek, 20 lipca 2010

Rozwiązanie (?) konkursu

Krótko i na temat. W poprzedniej notce ogłosiłem konkurs, w którym do wygrania był kupon o wartości 100 PLN na usługi biura odpoczne.pl. Obiecałem, że najpóźniej 15 lipca przedstawię tutaj zwycięzców. Nigdy nie byłem niewolnikiem zegarka, ale okazało się, że i kalendarz nie jest w stanie narzucić mi swojej władzy.

Ale nie miałem zupełnie wyrzutów sumienia z tego powodu. Najzupełniej spokojnie pozwoliłem sobie na przeciągnięcie owego terminu. Dlaczego?

Bo wiedziałem, że nikt na owe wyniki nie czeka.

Tak, moi drodzy Czytelnicy. We wspomnianym konkursie nie otrzymałem nawet jednego zgłoszenia. Było to dla mnie o tyle dziwne, że w moim poprzednim konkursie coś jednak do skrzynki wpadło i można było spokojnie wyłonić zwycięzcę. Tym razem – nagroda zostaje u mnie.

Chciałbym zachęcić Was do udziału w krótkiej sondzie, która może mi pomóc w organizacji ewentualnych konkursów w przyszłości. Trzy krótkie pytania – liczę na Was.

A z tym kupnem, który miał być nagrodą, coś wymyślę. Szkoda, aby się zmarnował.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Co warto zobaczyć w wakacje? Konkurs na blogu!

W poprzednim wpisie pokazałem Wam kilka możliwości spędzenia wolnego czasu latem. Najczęściej wystarczy weekend, trochę dobrej woli i krótsza lub dłuższa podróż, aby móc zobaczyć zupełnie inny świat. Na przykład świat średniowiecznych wojów, świat wielkich bitew i świat niezwyciężonej husarii.

Jednak Wasz ulubiony blogger ma tylko siedem dni w tygodniu, każdy po dwadzieścia cztery godziny – i nie wie o wszystkich wartych uwagi wydarzeniach. Dlatego właśnie postanowiłem wykorzystać efekt skali i zwrócić się do Was o pomoc. Abyście jednak nie czuli się wykorzystywani, postanowiłem Was pozytywnie zmotywować.

Ogłaszam konkurs, w którym do wygrania będzie stówka na wakacje.

No, może warto doprecyzować tę stówkę:) Niedawno otrzymałem kupon uprawniający do zniżki w wysokości 100,- PLN na usługi turystyczne oferowane przez biuro odpoczne.pl – ale nie będę mógł z niego skorzystać. Kupon bowiem jest ważny do końca tego roku, a ja cały swój urlop przeznaczyłem na podróż poślubną. Dlatego skontaktowałem się z odpoczne.pl – a oni nie wyrazili sprzeciwu i mogę teraz wykorzystać ten kupon jako nagrodę dla Was.

Co trzeba zrobić?

Zadanie jest szalenie proste: należy opisać wakacyjne wydarzenie odbywające się w Polsce, które warto zobaczyć.

Kilka warunków i ustaleń konkursowych:

  1. Najlepiej, żeby było to wydarzenie, w którym braliście udział.
  2. Wydarzenie musi być w Polsce, dopuszczalne jest krótkotrwałe przekraczanie granicy, ale zasadniczo nie szukamy startu promów kosmicznych czy czegoś, czego nie będzie można zobaczyć przy wykorzystaniu PKP, PKS lub własnego auta. Jednak w której części naszego kraju będzie się coś działo – to nie jest istotne.
  3. Zdecydowanym plusem będzie, jeśli owo wydarzenie będzie się rozgrywało w ciągu weekendu – choć nie jest to konieczne. Pora roku – najlepiej od wiosny do końca lata.
  4. Wydarzenie może być dowolne – inscenizacja średniowieczna, wojenna, nietypowy koncert, nietypowe zawody sportowe, typowa uroczystość gminna. Cokolwiek. Pamiętajcie tylko, że musi być to coś, co mnie zaintryguje – i o czym będziecie potrafili napisać w sposób porywający.
  5. Opis nie musi być długi – najlepszy będzie taki, który zmieści się w dziesięciu zdaniach (to jest nieprzekraczalna granica, będę liczył kropki). Kopiowanie tekstów ze stron internetowych czy materiałów marketingowych jest surowo zabronione.
  6. Konkurs trwa do 12 lipca, do godziny 23.59 (decyduje data wysłania).
  7. Wygrywa zgłoszenie, które urzeknie mnie swoim opisem i zachęci do wyruszenia nawet na drugi koniec kraju, byleby zobaczyć to coś. Dlatego nawet jeśli będę miał dziesięć zgłoszeń na temat jednego wydarzenia, wygrać może każdy z autorów, który włoży nieco serca w swoje zgłoszenie.
  8. Zgłaszać się można na trzy sposoby:
    • mailowo: wysyłając maila na adres alternatywnie.blog@gmail.com jako temat wpisując najpierw “Konkurs wakacyjny” a potem krótką nazwę wydarzenia,
    • poprzez komentarze: wpisując komentarz pod tą notką,
    • przez Facebooka: wyłącznie poprzez wejście na mój profil i wysłanie mi wiadomości.
  9. Można dodawać zdjęcia (jako załączniki lub w formie linków) – muszą to być jednak zdjęcia zrobione samodzielnie. Każdy, kto prześle mi zdjęcie (załącznik lub link) wyraża zgodę na wykorzystanie go przeze mnie we wpisie z wynikami konkursu (z podaniem autorstwa wedle życzenia).
  10. O zwycięstwie poinformuję we wpisie kończącym konkurs, najpóźniej 15 lipca – podam wtedy zwycięzcę i przedstawię zwycięski opis.
  11. Pozostałe opisy będę mógł wykorzystać w kolejnym wpisie informującym o turystycznych atrakcjach – oczywiście z podaniem autora (wedle życzenia).
  12. Zwycięzca dostanie mailem kod promocyjny, uprawniający do zniżki, jak również zdjęcie kuponu. Jeśli zwycięzca będzie chciał, kupon wyślę mu pocztą, listem ekonomicznym.

To chyba wszystko. Jeżeli coś jest niejasne – pytajcie śmiało. Czekam na Wasze zgłoszenia, bo sto złotych piechotą nie chodzi. Przypominam, że termin na zgłoszenia upływa 12 lipca o 23:59, wtedy zbierze się szacowne jury i dokona wyboru zwycięskiej propozycji.

Zatem – klawiatury w dłoń!

piątek, 2 lipca 2010

Co robić w wakacje?

OK, wiem, że większość moich Czytelników nie ma wakacji, najwyżej urlop, niemniej mam nadzieję, że przesłanie jest jasne – latem nie wolno siedzieć w murach własnego domu! Należy wyjść, wyjechać – i zobaczyć coś, czego nie zobaczylibyśmy w domu, oglądając w telewizji naszych polityków.

Ale co takiego można zobaczyć? Dokąd pojechać? W co się bawić?

Te pytania mogłyby wisieć groźnie w powietrzu, na szczęście z odpowiedzią przychodzi Wasz ulubiony (jak mniemam) blog. Bazując na własnym, kilkuletnim doświadczeniu w odwiedzaniu pewnego rodzaju imprez, pokusiłem się o przegląd czterech niezłych (moim zdaniem) wydarzeń. Mam nadzieję, że lubicie rycerskie klimaty, bo szczęk oręża i faceci zakuci w blachy będą nam towarzyszyć do końca tej wbrew pozorom nie takiej długiej, za to pełnej zdjęć i filmów, notki. No, z jednym odstępstwem:)

Zaczynamy od klasyki, bitwy bitew i inscenizacji nad inscenizacjami, czyli na tapecie ląduje…

Grunwald

Sześćset lat temu połączone wojska polskie, litewskie i tatarskie wycięły w pień kwiat rycerstwa europejskiego, walczącego pod kierownictwem Krzyżaków. Historia znana, opisana i sfilmowana – a od wielu lat także dość widowiskowo odtwarzana. Widowiskowo – bo z zabawy w bitwę zrobiono faktyczne widowisko, oglądane przez kilkaset tysięcy widzów. W tym roku, z racji okrągłej rocznicy, ma paść rekord widzów.

Kto żyw – pędzi na Grunwald!

Co czeka nas na miejscu? Przemarsze dzielnych rycerzy, wioska rycerska, spory targ ze wszystkim, co można nabyć (od drewnianych mieczy i tarcz po baloniki). No i oczywiście samą bitwa – poczynając od dwóch nagich mieczy, poprzez spalenie stogu siana (wtedy na pole bitwy wkraczają strażacy), wszystkie ważniejsze fazy bitwy, aż do ostatecznego zwycięstwa, odniesionego przez…nie, nie będę psuć niespodzianki.

Widowiskowość ma jednak swoje wady. Pamiętacie, jak przyszliście kiedyś do kina za późno i zostały już tylko najgorsze miejsca? Tutaj jest tak samo – im później przyjdziemy, tym dalej od pola bitwy siedzimy. Plus tego jest taki, że nie trafi nas żadna zabłąkana strzała, niemniej nie wiem, o której należałoby się pojawić na miejscu, aby siedzieć w pierwszym rzędzie. Podejrzewam, że miejsca są rezerwowane w grudniu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bitwa dla nas będzie wyglądać tak:

 

Czy ten z krzywym nosem to Złamana Strzałą? Nie, to Ulryk von Jungingen” (Kabaret Potem)

Dodatkowo Grunwald nie jest otoczony siecią wielopasmowych autostrad, a te setki tysięcy widzów nie pielgrzymują na bitwę pieszo. Korki, korki, korki – i problem z parkowaniem: tak najkrócej można opisać podstawowe wrażenia poza bitwą.

Nie wiem, jak jest obecnie, ale kilka lat temu Grunwald – jak i inne miejsca, gdzie pokazywano zalety dawnego wojowania – to świetne miejsce do werbowania do armii. Wojsko Polskie miało swoje stoisko, gdzie przekonywali, że za mundurem panny sznurem, ale poza tym to zawód jak każdy inny. Wiadomo, że najlepiej przekonywać dzieci. A dzieci najbardziej lubią zabawki.

 

Więc są zabawki dla dużych chłopców

Malbork

Naturalną konsekwencją Grunwaldu jest ruszenie na Malbork. Wprawdzie to obleganie, które możemy oglądać, to nie jest to, które zgotował Jagiełło, ale nie bądźmy drobiazgowi. Najważniejsze, że znowu są rycerze, walka i – dodatkowo – wielki zamek.

Oraz ponownie masa ludzi. Na szczęście dojazd do Malborka możliwy jest pociągiem (jeśli ktoś lubi stać w tłoku), ale zasada oglądania jest taka sama. Przychodzisz późno – patrzysz z daleka. Zza fosy, konkretnie. Niemniej przyznaję bez bicia, że o oblężeniu wypowiadać się nie powinienem, bo gdy byliśmy w Malborku, zaczęło lać. Potem przestało, ale potem lunęło znowu. Stwierdziliśmy, że oblężenie nie jest tego warte i wróciliśmy do Gdańska.

Ale mogę opowiadać o tym, co działo się przed oblężeniem. A działo się…to, co pod Grunwaldem. Te same odpustowe kramy z gumami do żucia i aluminiowymi hełmami.  Całość zaczyna się od wielkiego przemarszu wszystkich wojsk ulicami miasta.

Król też maszeruje – ino konno

Następnie rozpoczynają się przygotowania – można w tym czasie pozwiedzać, popatrzeć, zjeść coś dość dobrego i kupić coś rycerskiego. Kramiki wciśnięte między mury zamkowe sprawiają bardzo przyjemne wrażenie, więc snuć się między kupcami można długo. Gdy my byliśmy pod zamkiem, można było też trafić na wykłady i prezentacje, zorganizowane przez Discovery TVN Historia (tak się chyba ten kanał nazywa).

Kolejną wielką atrakcją było… OK, zabawmy się w skojarzenia. Zamek. Smok. To może nie była najdłuższa zabawa, ale skoro już temat wypłynął, to muszę napisać, że koło zamku było stoisko pewnej duńskiej firmy, produkującej klocki. I tamże, oprócz prezentacji takich rzeczy jak małe boisko do kosza z Lego czy małe boisko do piłki nożnej (jeszcze bez wuwuzeli), stał klockowy smok.

 

Zbudowany wspólnymi siłami przez dzieci

Smok był fajny. Wprawdzie może bardziej na miejscu byłby zakonnik albo przynajmniej armata, ale od biedy smok też pasował. No i wyglądał imponująco. Aby jednak nie rozwodzić się zbytnio nad pobocznymi tematami, powiem tylko, że przed oblężeniem można było też obejrzeć konne pojedynki rycerzy.

Niestety, grunt rozmokły po deszcze stwarzał ryzyko poślizgu konia, więc pojedynki zawieszono. Być może planowano też jakieś inne atrakcje, ale duża ilość wody w powietrzu sprawiła, że trzeba było z nich zrezygnować. A szkoda. No i żałuję, że nie dane mi było doczekać do oblężenia, bo następny przykład pokazuje, jak można zrobić fajną inscenizację w murach zamku – i to mając zdecydowanie mniejszy obiekt.

Gniew

W Gniewie świeciło słońce, więc nic nie trzeba było odwoływać. I bardzo dobrze, bo tylu atrakcji upakowanych na tak małej przestrzeni nie spodziewałem się ani przez chwilę. Gniew nie dorobił się jeszcze swoich kramów odpustowych, więc możliwości wydania ostatnich pieniędzy na ukochane maleństwo (“mama, ja chcę kuszę!”) są zdecydowanie mniejsze. Sam zamek też nie jest tak rozbudowany jak ten w Malborku. A sam Gniew to małe, ciche miasto.

 

Z takim czymś przy Rynku

Natomiast wydarzenie pod nazwą “Bitwa dwóch Wazów” to wielkie przedstawienie, zrealizowane z niesamowitym rozmachem. Wszystko zaczyna się od prezentacji poszczególnych oddziałów tuż pod zamkiem. Można więc popatrzeć na wojaków, wprawiających się w sztuce władania szablą czy też naszych braci Czechów, jak walą z muszkietów prosto w zachwycony tłum.

 

Myślicie, że to tak pięknie wygląda? I macie rację, to jest piękne – tylko uwaga na bębenki uszne!

Obserwować prezentację można z murów zamku, można z przygotowanych trybun, a można się też pokręcić dokoła wojsk. Tłumów na szczęście nie ma (duży plus), więc wszędzie można podejść, wszystko zobaczyć z bliska i zawsze jest szansa, że zobaczymy coś więcej, niż plecy grubego łysola przed nami.

Po prezentacjach, w godzinach popołudniowych, trafiamy na inscenizację rozmowy polskiego króla ze swoimi dowódcami – rozmowa ta będzie mieć bezpośrednie przełożenie nie tylko na wielką bitwę następnego dnia, ale i na wieczorne oblężenie. Bowiem gdy zapadnie zmrok, wszystkie oddziały przystąpią do inscenizowania szturmu na gród. Na zamkowym podwórzu stoi kawałek palisady, chata drewniana i jest dość miejsca, aby dać widzom choć namiastkę nocnego oblegania.

A czym byłoby nocne obleganie bez puszczenia chaty z dymem?

Przyznaję, że tak widowiskowej bitwy, choć zrealizowanej z dużo mniejszym rozmachem niż ta pod Grunwaldem, nie widziałem. Zewsząd słychać wystrzały, szczęk szabel i groźne okrzyki. Pięknie to wygląda – no i strażacy nie pchają się natychmiast między rycerzy, aby ugasić chatę. Pozwalają jej spokojnie płonąć, dzięki czemu starcia mają piękne tło.

Następnego dnia na błoniach koło zamku odbywa się wielka bitwa. Dużym plusem jest to, że można podejść bardzo, bardzo blisko (brak tłumów daje znać o sobie), można też obserwować całość z oddalenia, z zamkowego wzgórza. Tu znowu czekają nas wystrzały, przemarsze wojsk, natchniony narrator i widomy wynik. Niemniej Gniew ma coś, czego Grunwald siłą rzeczy mieć nie może. W Gniewie pojawia się najgroźniejsza, najbardziej chwalebna i najpiękniejsza formacja w dziejach polskiego oręża.

 

Hell yeah!

Okazuje się, że po szalenie romantycznych czasach średniowiecza, gdzie mieliśmy szlachetnych rycerzy na swych zakutych w zbroje rumakach, pojawiła się formacja, która budzi dumę i zachwyt po dziś dzień. Co z tego, że nie mają legendarnych skrzydeł? Gdy tak stałem naprzeciw nich, gdy widziałem, jak ruszają do ataku – to zrozumiałem, że wieki temu każdy, kto miał do czynienia z husarią mógł zrobić tylko jedno. Umrzeć.

Wolin

Kompletna zmiana klimatu. To już nie rycerze, nie konnica. To Festiwal Słowian i Wikingów.

“Prison break” jest dla dziewczyn

Przez trzy dni na wyspie pośrodku Zalewu Szczecińskiego w Skansenie Słowian i Wikingów możemy pooddychać atmosferą wioski skandynawskich wojowników. I nie mówię tu tylko o walce, ale o zwykłym codziennym życiu. Nie tylko skosztujemy tradycyjnych potraw, ale też zobaczymy, jak są przygotowywane. Przyjrzymy się, jak tworzono sprzęt codziennego i jak go używano. Wszystkiego można dotknąć, o wszystkim porozmawiać z wojami z całej Europy. To są ludzie, którzy żyją tamtą epoką.

Ze wszystkimi tego konsekwencjami

Jest też możliwość posłuchania średniowiecznej muzyki – i muszę przyznać, że jest ona dość skoczna. Pewnie dałoby radę zatańczyć kilka kroków do tych przebojów.

A jeśli ktoś gra na dudach, to nie może być złym człowiekiem

Ale przede wszystkim widać to, co było sensem życia wikinga. Walkę. Na każdym kroku widać uzbrojonych mężczyzn, którzy albo się biją, albo będą się bili. Bo dla prawdziwego wikinga walka jest czasem przeszłym dopiero po śmierci. Dlatego co chwilę widać jakiś trening, jakiś pokaz, a czasem uda się trafić na pojedynek.

I muszę Wam powiedzieć, że ten pojedynek powyżej zakończył się krwawo. Jednemu z walczących miecz przeciwnika niechcący rozciął czoło. Ale gwoździem programu jest wielka bitwa morska. Koło wioski cumuje kilka łodzi z epoki, w tym słynne drakkary. I nie służą one tylko ozdobie. Gdy przyjdzie czas, łodzie odbijają od brzegu, aby na środku wody stoczyć prawdziwą walkę. Podejść blisko trudno, chyba, że ktoś umie chodzić po wodzie – ale na szczęście wojownicy nie odpływają zbyt daleko, więc sporo widać.

Poza tym – czy serio trzeba opisywać wszystkie te atrakcje? Wystarczyłoby powiedzieć, że jest to porządnie przygotowany festiwal z wikingami. Wikingami! Goście, którzy podpalili ćwierć Europy, a wyobraźnię milionów rozpalają do dziś, którzy niczego się nie bali, którzy byli najlepszymi imprezowiczami średniowiecza (jeśli przez imprezę rozumieć palenie wiosek, gwałcenie wieśniaczek i rabowanie klasztorów). Banda facetów ze stali i granitu – z bliska i na żywo. Trudno byłoby dodać do nich coś, co uczyniłoby tę imprezę lepszą.

Bo trudno wpleść w ten obrazek dinozaury, ninja i żołnierzy GROM.

Do tego bliskość plaży, Międzyzdrojów i tłumy turystów jakoś tak nie przeszkadzają. Impreza bardzo udana.

Podsumowanie

Co wybrać? Najlepiej wszystko. Gdybym musiał polecić coś z przedstawionego zestawu, miałbym spory problem. Najsłabiej w moich oczach wypada Grunwald, ale już Malbork ma te urokliwe stragany, Gniew – świetną inscenizację, a Wolin – całą wioskę. Najchętniej połączyłbym Wolin z Gniewem. Nie tylko dlatego, że byłaby to prawdopodobnie najlepsza impreza po tej stronie osi czasu. Z chęcią zobaczyłbym starcie wikingów z husarią.

“Gdy ruszała w bój husaria, to wróg krzyczał “Jezus Maria”” (T-Raperzy znad Wisły)

A teraz zastanówcie się dobrze, czy znacie jakieś inne, podobne imprezy? Bo jeśli tak, to powinniście się podzielić tymi informacjami. Aby Was zachęcić, już w poniedziałek ogłoszę konkurs, gdzie warto będzie wykazać się znajomością różnych wielkich imprez plenerowych. Warto będzie z pewnością, bo zapewniam Was, że nagroda będzie wartościowa. I związana z tematem urlopowym. Ale szczegóły będą w poniedziałek. Zapraszam już dziś. I zapowiedzią konkursu kończę ten długi, obrazkowy wpis…

…zaraz, zapomniałbym o bonusie.

Bonus – Zombie Walk w Warszawie

To nie jest inscenizacja historyczna. To nie jest nawet żadna inicjatywa organizowana przy współudziale władz czy sponsorów. To flash mob. Tradycyjnie co roku grupa (spora) ludzi pozytywnie zakręconych ([c] Teleexpress) umawia się przez sieć, aby przebrać się za głodnych zombie i z okrzykami “mózg” ruszyć przez miasto.

Przyznaję, że kreatywność niektórych uczestników marszu jest przeogromna. A niektóre przebrania potrafią faktycznie przestraszyć.

Z drugiej strony mamy do małą grupkę żołnierzy, dzielnie broniących niczego nieświadomych cywilów.

Pomiędzy zombiakami i wojskowymi kręci się masa osób z aparatami i kamerami, przechodnie patrzą zdziwieni (ale najczęściej uśmiechają się życzliwie), a zabawa na ulicach trwa w najlepsze. Oczywiście wszystko jest szalenie kulturalne, zombie poruszają się chodnikami i nigdy nie przechodzą na czerwonym świetle. Tegoroczna edycja już się odbyła, ale może warto zaplanować jeden weekend w Warszawie w przyszłym roku? Oto, jak to wyglądało dwa lata temu:

Całkiem przyjemnie, prawda? Choć mam takie dziwne wrażenie, gdy mogę słyszeć na żywo żołnierskie okrzyki i wystrzały na ulicach Warszawy. Podobne wrażenie miałem dawno temu, podczas Dni Hanzy, gdy z okazji prezentacji jednego z niemieckich miast można było znowu na Długim Targu usłyszeć dźwięki marsza… Ale pewnie przewrażliwiony jestem:)

Dziękuję N. za użyczenie jej własnych zdjęć i możliwość skorzystania z nich w tym wpisie. Jak widzisz, przydały się:)

PS: dziś dominują zdjęcia, ale powiedzcie szczerze – co sądzicie o takich długich wpisach? Mogłyby się pojawiać częściej? Bo mam parę pomysłów, niektóre i tak zrealizuję, ale czy chcielibyście więcej takich tekstów? Byłyby wtedy nieco rzadziej, bo napisanie takiego tekstu zajmuje więcej czasu…ale mogę je przeplatać z tymi krótkimi.

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com