poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Jaki tablet wybrać (i po co)?

Takie coś mam teraz... Uwielbiam gadżety wszelkiej maści. Dodatki idealne – od spinek do mankietów z asem pik, po “wypasiony” telefon – rozpalają moją wyobraźnię. Mam na imię Bartek i jestem gadżeciarzem. Najwyraźniej widać to, zaglądając na moją listę życzeń – może nie umieszczam tam wszystkich możliwych gadżetów, ale sporo ich tam się znajdzie. Wprawdzie nie mam najnowszego smartfona (stary, dobry SE K 300 nadal działa), nie mam też lansiarskiego netbooka (jedyny przenośny komputer to służbowy), ale jak to mawia Wilq “chcieć to móc” i tej wiary się trzymam. Mieć to jedno, patrzeć z pożądaniem to drugie, a najzwyczajniej w świecie lubić – to trzecie i moje.

Taka karma.

Od jakiegoś czasu w głowie zalęgła mi się myśl o kolejnym gadżecie – który, co ciekawe, mógłby być nawet całkiem przydatny w moim codziennym życiu. Rok 2010 (a może 2011?) ma być rokiem tabletów. A skoro tak, to i ja postanowiłem, że może warto zobaczyć, z czym to się je.

Całe szaleństwo zaczęło się od wiadomej firmy z nadgryzionym jabłkiem i ich iPada. Wprawdzie to podobno tylko powiększony iPhone, ale miliony fanów Stefana i jego Jabłka oszalało ze szczęścia. Inni nie mogli być gorsi i natychmiast zapowiedzieli wypuszczenie swoich “iPad – killerów” (swoją drogą strasznie nam się zbrutalizował rynek, przynajmniej w warstwie nazewnictwa). Niestety, nie dla mnie te wszystkie zabawki – bo nie uśmiecha mi się (póki co) wydanie sporego kawałka miesięcznego budżetu na gadżet. Z łatwością natomiast wydałbym znacznie mniejszy kawałek moich zarobków na coś o zbliżonej (może nieco mniejszej) funkcjonalności.

I tu mój wzrok zwrócił się ku pracy małych żółtych rączek, które z pracowitością godną podziwu wyrabiają “iPad – podróbki”. Ale po kolei, aby jeden z moich wiernych Czytelników nie zarzucił mi, że zachwycam się narzędziem, zastanawiając się dopiero nad jego przydatnością. Wyjdźmy od tego, do czego takiego tabletu mógłbym używać.

Przede wszystkim – czytanie publikacji elektronicznych. Do tej pory do książek w formacie jar wystarczył mi mój telefon (choć nie wszystkie pliki potrafił otworzyć, bo mu pamięci nie starczyło), ale coraz więcej zaległości mam w czytaniu tego, co funkcjonuje jako pdf, txt czy doc. Na ekranie komputera mogę czytać krótkie artykuły, a nie kilkusetstronicowe książki. A i wszelkie akty prawne w związku ze zdobywaniem uprawnień zawodowych mógłbym mieć zawsze przy sobie, do poczytania. Zresztą – artykułów też mi się kilkadziesiąt nazbierało w Read It Later, a przerobić je na jakiś przyjemny format nie byłoby głupią myślą. Być może do tego typu zadań wystarczyłby jakiś prosty czytnik e-książek, ale problemem jest – podobnie jak przy iPadzie – cena.

Druga kwestia – efektywność. Owszem, zrobiłem sobie swego czasu najlepszy papierowy notatnik do systemu Getting Things Done, który sprawdzał się w codziennych zadaniach, aleważam, że warto przenieść się na nieco wyższy poziom. Istnieje genialny Evernote, który do pełni mojego szczęścia powinien być ze mną zawsze i wszędzie, a nie tylko w przeglądarce na komputerze. Istnieją inne systemy, z powodzeniem instalowane w najnowszych telefonach. Istnieje wreszcie zwykła przewaga rozwiązań elektronicznych nad papierowymi, jak choćby możliwość pracy w większej liczbie wymiarów (dane zadanie można przypisać do projektu, daty, kontekstu, osoby, zasobów… a potem posegregować, przenieść, skopiować i wysłać dalej). Ogółem każde rozwiązanie, które choć częściowo pasuje do mojej koncepcji ostatecznego narzędzia efektywności osobistej kwituję głośnym “chcę-to-już”, a wydaje mi się (nie bez podstaw), że na tabletach tego typu narzędzia są po prostu przyjaźniejsze.

Kolejna kwestia – pisanie. Dziś tego bloga, jutro może kolejnego, a w perspektywie – opowiadań, książek, epopei… Prawda jest taka, że mam kilkanaście pomysłów na pisanie dziennie – część wynika wprost z mojej głowy, część z przeczytanych artykułów. I pomysły te są dość rozproszone – a to w ręcznie robionym genialnym notatniku, a to w Notatniku Google, a to leżą jeszcze nieprzeczytane w Read It Later. Wspomniany Evernote pomógłby mi zebrać je wszystkie w jednym miejscu i zgrabnie przejść od pomysłu do realizacji (taką mam nadzieję).

Wreszcie – miło by było mieć dostęp do kalendarza czy kontaktów z Google zawsze pod ręką, nawet offline. Od czasu do czasu sprawdzić pocztę, odpisać na maile, po prostu na spokojnie oporządzić sieciowe poletko. Ale to celowo wymieniam jako punkt ostatni.

...a takie coś chciałbym mieć. Wiemy już co chcę robić – teraz powiedzmy czym, jeśli nie wypasionymi tabletami od wielkich firm. Otóż od jakiegoś czasu są w sprzedaży na Allegro chińskie tablety (zapewne pomyślane jako podróbki iPada), oparte o system Android od Google. Patrząc na specyfikację podawaną na aukcjach, zawartość wygląda następująco (wypiszę to, co sam rozumiem): dotykowy ekran 7 cali o rozdzielczości 800x480, system Android 1.6, pamięć wewnętrzna 2 GB, slot na kart SD (do 32 GB), WIFI, kamera 1,3 mpx.

Moje pytanie do Was wszystkich brzmi – czy to, co tkwi w takim tablecie, jest dla mnie wystarczające? A konkretnie:

  • czy czytanie plików jar, txt czy pdf nie będzie problemem? Wiem, że dla plików jar są specjalne programy do odtwarzania i jakoś to chodzi…
  • czy możliwe będzie zainstalowanie Evernote albo innych programów (w specyfikacjach podawany jest dostęp do Android Market, ale różnie słyszałem)?
  • czy można na takim czymś robić szybki notatki odręczne jakimś rysikiem?
  • czy są jakieś aplikacje odczytujące notatki ręczne?
  • czy są może jakieś aplikacje do pisania, choć krótkich notatek – jako fragmentów notek blogowych?
  • czy dałoby radę podłączyć do takiego tabletu zwykłą klawiaturę poprzez USB?
  • czy – jeśli w domu nie mam bezprzewodowego dostępu do sieci – jestem skazany na synchronizację GMaila, kalendarza i Evernote tylko w pracy i miejscach publicznych?

Potrzebuję porady. Co sądzicie o takim produkcie – poza oczywistą oczywistością, że to chińszczyzna? Wychodzę z założenia, że Chińczycy produkują już nieco lepiej, niż kilkanaście lat temu… A może potraficie polecić coś innego, co będzie spełniało moje wymagania i nie wyczyści mi konta?

Spytam krótko i tradycyjnie – pomożecie?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Zaobserwowane – ogłoszenia (z bonusem na początku)

Kontynuujemy cykl wpisów pokazujących cuda i dziwy tego świata. Patrzyliśmy już na tabliczki, podziwialiśmy zmagania z językiem polskim, docenilismy poczucie humoru dziennikarzy, a także zetknęliśmy się z książeczkami dla dzieci…świadomych wszystkiego.

Dziś popatrzymy sobie na…

…ale wpierw zapowiedziany bonus. Jak być może wiecie – mieszkam w falowcu. Szybki konkurs – co jest przedstawione na poniższym zdjęciu?

Ci z Was, którzy powiedzieli “grzejniki” – mają tylko część racji. Owszem, są to instalacje do ogrzewania powietrza (klatka schodowa w falowcu jest przeszklona, a do tego wyjścia na galerie nie są zbyt szczelne). Ale pomysłowy naród zrobił z grzejników wielce efektywny…stojak na kapsle.

Taka mała instalacja artystyczna. Nazwałbym ta “Choinką postindustrialną” – albo “Wszechświatem kontemplującym samego siebie” (ale tylko dlatego, że jest to moim zdaniem najlepszy tytuł dowolnej rzeźby współczesnej).

Wróćmy jednak do tematu dzisiejszego spotkania z obrazem – do ogłoszeń. Ogłoszenia powinny mieć jakąś funkcję – najczęściej informacyjną. Mogą więc propagować istotne z punktu widzenia społeczeństwa akcje uświadamiające.

Jak łatwo się domyślić – w okolicy nie dopilnowano, aby akcja “Myślę – nie niszczę” miała odpowiedni rozgłos. Niemniej jest coś szalenie przewrotnego w takim właśnie mazaniu po murach. Można było napisać “HWDP” albo “Lechia pany”, a tu proszę…

Ale nadal jest to wandalizm na peronie SKM. Ogólnie wydawało mi się, że na terenie peronów niemożliwe jest umieszczanie jakichkolwiek ogłoszeń. A już zwłaszcza na kasowniku.

Ale jak widać – myliłem się. Nie rozumiem tylko celu tego ogłoszenia…

…zapewne osoby interesujące się żywo rynkiem kapitałowym potrafiłyby mi to wyjaśnić. Czyżby wrogie przejęcie? Pewnie nie dowiemy się tego jeszcze przez jakiś czas.

Jak jednak sugeruje nam poprzednie zdjęcie – na peronie SKM można umieścić ogłoszenie informujące, że ów peron w jakiejś niewielkiej części przeszedł remont. Napis “świeżo malowane” pozwala nam wszystkim sporo zaoszczędzić na pralni. Tak więc kiedy pomalujemy np. tablicę z rozkładem jazdy…

…należy tym faktem pochwalić się wszem i wobec. A że w Gdańsku wycieczek zza Odry nie brakuje, należy zawsze ustawić się frontem do klienta.

Że co? Że i tak nie zrozumie? Nie musi – musi wiedzieć, że ma się mieć na baczności (tu dygresja – w młodości niebywale śmieszyły mnie tabliczki “Baczność – przewody pod napięciem”: przecież jeśli stanę na baczność, to będę wyższy, a więc jest większa szansa, że o owe przewody zahaczę…).

W Gdańsku wykosztowano się także na system elektronicznej informacji o komunikacji miejskiej. Chciałoby się zakrzyknąć “Nareszcie!”, ale system od kilku miesięcy jest w fazie testów. I dlatego czasem trafiają się takie kwiatki.

Jeśli ktoś nie widzi, to niech porówna sobie godzinę pokazywaną na wyświetlaczu (i jasne niebo) z godzinami odjazdów najbliższych tramwajów.

Niedowiarków odsyłam na stronę gdańskiego ZTM. Można sprawdzić, że pomiędzy 18:48 a 1:05 powinien jechać przynajmniej jeden tramwaj.

Na sam koniec – coś dla ludzi o mocnych nerwach. Zaczęliśmy od kampanii społecznej, na kampanii społecznej skończymy. I to zupełnie na poważenie. Zastanawiałem się, czy temu ogłoszeniu nie poświęcić osobnego wpisu…

Takie tablice, będące efektem konkursu plastycznego w szkołach, stoją sobie w nadmorskim parku. Przesłanie słuszne – nie zakopuj martwych zwierząt w parku, bo niedaleko znajdują się ujęcia wody. Niemniej dziecko, które stworzyło ten rysunek, powinno chyba z kimś porozmawiać. Na obrazku mamy zapłakaną dziewczynkę, która pogrzebała…same kości (nie wiem, co zrobiła z mięsem swojego pieska czy kotka). Aby jednak nie było wątpliwości, że rozmawiamy o rzeczach ostatecznych, nad bohaterką unoszą się dusze, czy też raczej zwierzęce anioły. Jest anioł psa, świnki morskiej oraz demona z piekła rodem.

Zakopane kości (co z mięsem, serio?) oczywiście wpływają na sieć wodociągową. Siwy staruszek nie ma innego wyjścia, jak podlewać niepokruszonymi kośćmi swoją działeczkę. To jednak nic. Tu wkraczamy na grunt najkrwawszych horrorów, bowiem pewna blondynka z przerażeniem stwierdza, że kąpiel, którą sobie przygotowała, ma masę niespodziewanych dodatków.

Nie słyszała, że coś jej o wannę dudni? Nie lepiej ma jej koleżanka, która chce umyć zęby (wnioskuję po  czymś, co mogłoby być lustrem).

Tu już nie chodzi o kostkę w kubeczku z wodą. Tu chodzi o zbolałą minę i to, co w owym lusterku się odbiło. Stawiam osobiście na skrzydlatego demona.

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com