sobota, 27 lutego 2010

Jak dożyć stu lat

Dziś na krótko - każdy powinien obejrzeć ten film i zastanowić się nad jego przesłaniem. Nieistotne, czy uda Wam się wdrożyć tego typu postępowanie, nieważne, czy to zadziała poza Okinawą czy Sardynią. Po prostu zastanówcie się.
I jeszcze refleksja na temat wykładów z konferencji TED - jeśli gdziekolwiek widzicie materiał z tym logiem, a temat interesuje Was choćby w małym stopniu - poświęćcie kilka minut i zapoznajcie się z nim. Zaręczam, że nie będziecie żałować.

PS: po zakończonej prezentacji jest krótka reklama IBM - nie wyłączajcie jej, tylko obejrzyjcie - i również zastanówcie się, dlaczego u nas nie może być tak, jak w Sztokholmie.

piątek, 26 lutego 2010

Wilq 1 – 2 – 3 - 4

Wreszcie udało mi się położyć łapki na pięknym, kolorowym wydaniu pierwszych czterech albumów komiksu “Wilq”. A trzeba Wam wiedzieć, że przejść z tym wydawnictwem miałem sporo.

Album był dostępny jedynie na zamówienie w przedsprzedaży, a rozprowadzany tylko przez dwa sklepy w Polsce. Z nostalgią wspominając pierwszy raz, gdy przeczytałem o przygodach opolskiego bohatera (a było to jakoś na początku studiów), zamówiłem jeden egzemplarz. Nie wierząc w przesyłki Poczty Polskiej ani firm kurierskich, wybrałem opcję odbioru osobistego. Wprawdzie owe księgarnie (komiksarnie) są w Warszawie, a ja w Gdańsku, ale wiedziałem, że prędzej czy później będę w “stolycy” – to i okazja do odbioru się nadarzy.

Wkrótce (to jest jesienią minionego roku) pojechałem do Warszawy. Poszedłem do sklepu i…wyszedłem z niczym. Jakimś wielce tajemniczym sposobem do tego konkretnego punktu dotarła tylko połowa partii, która rozeszła się na pniu. A dla mnie (i dla drugiej połowy zamawiających) zabrakło. Żal, smutek, frustracja – tymi słowami moglibyśmy określić mój ówczesny stan, gdyby nie dominowało potężne uczucie wku…zdenerwowania.

Umówiłem się ze sprzedawcą, że gdy tylko druga partia dotrze – da mi znać na maila (niezwłocznie), a ja poślę kogoś po odbiór komiksu. Jednocześnie napisałem do autorów i w zadziwiająco kulturalny sposób poprosiłem ich o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Odpowiedź nadeszła prawie błyskawicznie – komiksy zostały wysłane.

Jak to – i ja nic o tym nie wiem?

Telefon do sklepu upewnił mnie w tym, że umawianie się ze sprzedawcami jest metodą równie zaufaną co wysyłanie pocztą kartek świątecznych. Ale najważniejsze – Wilq był już w zasięgu ręki. Wysłana przeze mnie osoba komiks odebrała i – zamiast poczekać grzecznie na mój następny pobyt w Warszawie – wysłała mi go.

Pocztą Polską.

Gdzie ta przesyłka była, co widziała, kogo spotkała i jakie przygody przeżyła – o tym prawdopodobnie dowiedzielibyśmy się, gdyby koperty potrafiły mówić. Choć nie, przepraszam. Ta konkretne koperta nie powiedziałaby zbyt wiele. Bo byłaby martwa. Koperta dotarła w stanie agonalnym – rozdarta na krawędziach i poklejona na szybko taśmą klejącą. Oraz opatrzona eleganckim stemplem Poczty Polskiej, że zniszczenie zostało spowodowane przez automatyczny system sortowania przesyłek.

Niewiele brakowało, a uwierzyłbym, że nasza poczta ma taki system.

Sam komiks ostał się nienaruszony. Co mnie szalenie ucieszyło – aż strach pomyśleć, że mogłoby mu się coś stać – i mogłem natychmiast zasiąść do delektowania się historyjkami o prawdziwym superbohaterze (“a nie kimś takim, jak ta ciota Spawn” – cytując autorów). Jak oceniam ten wyjątkowy, kolekcjonerski wręcz album? W telegraficznym skrócie:

  • twarda okładka – plus,
  • obwoluta – minus (obwoluty się z czasem niszczą, zawsze),
  • rysunek na obwolucie – plus, mógłby być osobną historyjką,
  • brak tego rysunku na okładce, pod obwolutą – minus (a jak obwoluta się zniszczy – a niszczą się zawsze),
  • Wilq wreszcie jest w kolorze – duży plus, barwy dodały nowy wymiar do historii, na niektórych kadrach dramatyzm, na innych – komizm, a na jeszcze innych – fragmenty historii, których bez kolorów nigdy byśmy nie poznali (zwróćcie uwagę na witraże w kościele w Mielnie),
  • brak opowiadań “Ciemna strona Słońca” – dla mnie plus, nigdy tego nie czytałem:),
  • brak żartów obrazkowych – duży minus, przecież to spośród tych żartów (wprawdzie z późniejszych albumów) wywodzi się najlepszy polski żart rysunkowy 2008 (wg “Tygodnika Powszechnego”),
  • kilka dodatkowych, króciutkich historyjek – plus,
  • to nadal stary, dobry Wilq – olbrzymi plus.

Widać, że plusy przeważają – dziwnym nie jest. Komiks już przeczytałem od deski do deski (nie wiem, czy wypada mi to zaliczyć do akcji “52 książki”), co znacząco wpłynęło na poprawę mojego humoru (i to pomimo umierania na katar). Przypomniałem sobie też wszystkie odzywki z tych starych albumów, co skutkuje tym ryzykiem, że przez pewien czas mogę być Mistrzem Ciętej Riposty.

Album mógłbym z czystym sumieniem polecić każdemu, gdyby nie fakt, że obecnie dostanie go jest z pewnością niezłym wyzwaniem. Ale – i niech ten cytat będzie zakończeniem mojego wywodu – chcieć to móc, człowieku, chcieć to móc.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Moje małe, domowe voodoo

Nie jestem przesadny. Nie wierzę w magię. Nie czytam horoskopów, nie omijam czarnych kotów, dość długo regularnie wstawałem lewą nogą z łóżka, sól rozsypuję kilka razy w tygodniu. Gdybym miał się łapać za guzik za każdym razem, gdy widzę kominiarza, pewnie nawet koszule nosiłbym zapinane na zamek błyskawiczny.

Mówiąc krótko – zazwyczaj stoję na stanowisku agentki Scully z “Archiwum X” i z uporem godnym lepszej sprawy twierdzę, że “there has got to be an explanation”.

Niemniej czasem zdarzy się coś takiego, co podważa tę moją niezachwianą zdawałoby się wiarę – i wtedy zmieniam się w Muldera.

Znany jest Wam termin “złośliwość przedmiotów martwych”? Kompletny absurd – coś, co potrafiłbym rozłożyć na części, do najmniejszej śrubki (ale nie zrobię tego, bo w składaniu juz nie mam takich umiejętności), nie może mieć żadnych uczuć. A już z pewnością uczuć tak złożonych i wysokich jak złośliwość.

Niemniej czasem można zaobserwować coś, co zdaje się potwierdzać wredną naturę otaczających nas sprzętów. Jeżeli spieszymy się na autobus – rozwiąże się nam but. Jeśli widzimy lecące UFO – prawdopodobnie padnie bateria w naszym aparacie. Jeśli kobieta zrobi sobie manicure (tak się mówi? “zrobić sobie manicure”?), to z pewnością jakaś puszka, ołówek albo nawet jej własna torebka złamie jej najdłuższy z paznokci.

Można rozmawiać o tym, czy jest to pech, czy tylko nieuwaga i nad wyraz ciekawy zbieg okoliczności, ale to fakt – czasem stoimy na przegranej pozycji w starciu z materią nieożywioną.

Jako przykład może posłużyć kuchenka mikrofalowa z naszego domu. Pewnego razu rozmawialiśmy o tym, że można ją wymienić – ma już swoje lata. Nasz błąd polegał na tym, że rozmawialiśmy o tym przy niej… Kuchenka odmówiła posłuszeństwa po kilku dniach. Co ciekawe – uderzona z odpowiednią siłą zmusiła się do współpracy. Szczegółowe dochodzenie wykazało, że winne są drzwiczki, które nie zawsze dokładnie się zamykają, niemniej – takie zbiegi okoliczności pozwalają nam wierzyć w jakieś tajemne życie przedmiotów.

Jednak historii z minionego weekendu nie da się nijak wyjaśnić.

Przy okazji różnej maści ostatnich robótek domowych potrzebna nam była miarka. Taka zwykła, stalowa, zwijana. Dokładnie taka, jaką kupiliśmy dawno temu i jaka ładnie wisiała w szafce z narzędziami. Niestety, miarka zniknęła. Szukaliśmy, wołaliśmy, przetrząsnęliśmy wszystkie mroczne zakamarki kilkakrotnie – w tym oczywiście szafkę z narzędziami i biurko. Bez efektu. Miarka przepadła jak kamień w wodę. Musieliśmy radzić sobie zwykłą linijką (odmierzcie dwa metry trzydziestocentymetrową linijką).

W sobotę na zakupach podjęliśmy istotną decyzję i za porażającą kwotę kilku złotych kupiliśmy nową miarkę. Elegancką, gumowaną, prze-pię-kną.

W niedzielę odnalazła się stara miarka. W szafce z narzędziami. W miejscu, na które patrzyliśmy kilkakrotnie.

Mówi się “diabeł ogonem nakrył”. Tym razem nakrył małą figurką.

Wolę mówić, że to jakaś magia – bo do gapiostwa się nie przyznam:)

wtorek, 16 lutego 2010

Zaobserwowane – polska język trudna

Nie od dziś wiadomo, że polski język do najłatwiejszych nie należy. Te wszystkie przypadki, wypadki, czasy, pasy…kto by to spamiętał? Zwłaszcza, jak jest się Chińczykiem, który ma za zadanie napisać coś na opakowaniu sprzętu AGD. Można się zakręcić – te wszystkie litery brzmią tak podobnie…

W ten sposób klasyczna tarka kpi sobie z kanonów językowych. Klasyka klasyką, ale nutka awangardy musi być.

Podobnie jest z nami, Polakami – gdy stykamy się z wyrazem pochodzącym z obcego języka, panikujemy. To wszystko można zapisać na kilka sposobów – i kazdy będzie pewnie znaczył coś innego! Co robić? Użyć mocy. chwycić w dłoń markera i wypisać najpiękniejsze menu po tej stronie ulicy!

Grunt, że tanie. Od 1,40. I czynne w niedzielę. Czyż róża pod innym imieniem mniej by pachniała? To samo dotyczy też słonych przekąsek. Oraz ciepłych bułek z mięsem:

Choć tu znajduję wyjaśnienie takie, że to nie jest kurczak, a szczęka lub policzek. Jedliście kiedyś kanapkę z policzkiem? A w Oliwie możecie…

Inna przerażająca kwestia to wszelkiej maści skróty. Z kropką, czy bez? Używać wielkich liter? I po co nam bez?

Ale pewnie się czepiam. Po prostu ten sklep jest czynny tylko w weekendy… Ależ tam musi być obrót!

Tak sobie nieładnie szydzę, ale każdy może popełniać błędy. Chiński robotnik, gdyński najemca, właściciel budki z dobrym jedzeniem czy gdański sklepikarz. A nawet – i to będzie moje alibi, zanim dodam do listy “popularny bloger” – ogólnokrajowy dystrybutor filmowy. I to całkiem niezłego filmu. Znakomitego reżysera. Amerykańskiego, a jakże!

Jeszcze nic nie widać? No to przyjrzyjmy się opisowi filmu. A zwłaszcza cechom głównego bohatera…

Znaczy jak? Uspokaja je? Uzupełnia niedobory? Zazdrość przeze mnie przemawia – też chciałbym tak działać na płeć przeciwną do mojej…

Ale żebym nie wyszedł na wrednego malkontenta (nie postrzegacie mnie tak przecież!), to na koniec przykłady, jak można z finezją i polotem użyć polskiego języka. Na przykład można zastosować rzadko już spotykaną inwersję i w ten sposób zaintrygować klienta.

OK, z drugiej strony tabliczki napis już brzmiał normalnie.

A tutaj – moim skromnym zdaniem – geniusz. Perfekcyjne wykorzystanie języka angielskiego (poprawnie gramatycznie) oraz polskiej gry słownej.

Czapki z głów, oto mistrz! Nie pamiętam, w którym mieście zrobiłem to zdjęcie, ale życzę tej firmie kolejnych dwudziestu lat w świetnej formie!

środa, 10 lutego 2010

I jeszcze o zimie słów kilka…

Gdy pisałem o przeróżnych sposobach na poślizgnięcie się na (nawet) odśnieżonym chodniku, zapomniałem o dosyć ważnym elemencie, który swą śliskością zamienia każdego w gwiazdę programu “Szubidubidubi You Can Dance”.

O zebrach.

Nie licz na to, że nas nie zauważą

Nie wiem, czy to taki ogólnopolski trend, czy tylko trójmiejska specyfika, ale pasy na przejściach dla pieszych malowane są grubą warstwą farby. Farby, która zasycha w idealnie gładką powierzchnię. A powierzchnia ta – po pokryciu cienką warstwą śniegu – zamienia się w miniaturowe lodowiska. Nie wiem, czy w dzieciństwie tak mieliście, że przechodząc przez jezdnię trzeba było stawać na białych pasach (któż zrozumie dzieci?) – teraz mam tak, że pod żadnym pozorem nie stanę na białe pole śmierci. A jeśli pasy są biało – czerwone, to idę obok nich.

Jeszcze mi życie miłe.

Uważajcie pod nogi i omijajcie wszelkie znaki poziome. Bo poślizgnąć się na kawałku odśnieżonej ulicy to spory pech…

Ale żeby nie było, że tylko narzekam – oto historia pozytywna. Byłem dziś w Oliwie, w pewny rewelacyjnym punkcie serwującym siekane mięso w bułce - “U szwagra”, jakby ktoś pytał. Po co tam byłem – moja sprawa. Grunt, że był tam jeszcze jeden pan. Pan wyglądał na bezdomnego (choć potem, w rozmowie, twierdził, że jest zameldowany), był lekko brudny tu i ówdzie, nieogolony. Ale – i jest to wielkie “ale” – NIE ŚMIERDZIAŁ. A już z całą pewnością nie alkoholem. Ów pan – którego nie spytałem (gapa!) o imię, ale z którym uciąłem sobie krótką pogawędkę – zbierał na bilet do domu, do Wejherowa. Już sam fakt, że pan mówił składnie, nie bełkotał, nie rzucał “mądrościami” – pozwalał podejrzewać, że pan nie wyda sześciu złotych (takiej kwoty potrzebował) na tanie wino. Co jednak odróżniało tego pana od reszty zbieraczy?

Łopata na ramieniu. Którą to łopata odgarniał śnieg wokół jadłodajni – za drobną opłatą.

Można? Można – trzeba tylko chcieć. Gdybym miał jakieś drobne, dałbym mu na ten bilet – ale nie wątpię, że zanim dotarłem do domu, ten pan już zapracował na swój bilet. Jakże to odmienne od tabunów drobnych pijaczków, którzy stoją na ulicy i mówią, że zbierają na bułkę – ale do opieki socjalnej nie pójdą, bo cenią sobie swoją “wolność”…

Ale żeby nie kończyć tak wyniośle, a raczej podenerwować Was nieco – zima potrafi być piękna. Zwłaszcza, jeśli mamy pod ręką morze i słońce.

Dowód

Sto metrów od mojej pracy. Przebijcie to:)

Foto: http://www.flickr.com/photos/wwarby/ / CC BY 2.0

poniedziałek, 8 lutego 2010

Flickr na nowo

Pamiętam bardzo dobrze, kiedy dostałem pierwszym cukierkiem od… Nie, jeszcze raz.

Pamiętam jak przez mgłę, jak odkryłem Flickra. Ot, skacząc po sieci (prawdopodobnie w poszukiwaniu obrazków o treściach niedozwolonych dla osób poniżej 18 roku życia) trafiłem na niesamowite składowisko zdjęć i grafik tworzonych przez ludzi z całego świata. Zdjęcia były na różnym poziomie, ale można było je przeszukiwać po tagach, miejscu zrobienia, modelu aparatu. Do tego można było się nimi chwalić przed innymi – i choćby zdjęcie było niedoświetlone, rozmazane i przedstawiało martwą muchę, i tak znalazłby się ktoś, kto napisałby “beautiful shot”.

Stwierdziłem, że to coś dla mnie. Moja próżność może zostać mile połechtana.

Oczywiście nie jestem z tych, co płacą w sieci za cokolwiek, co można otrzymać za darmo, więc nie zawracałem sobie wykupieniem konta “pro” – nawet wtedy, gdy dolar był tani jak barszcz. W końcu – mieć 25 USD, a nie mieć 25 USD, to razem 50 USD.

A jest to płatne każdego roku.

Nie doczytałem niestety, że w takim wypadku ilość wyświetlanych zdjęć zostanie ograniczona do 200. Słabo. Tym bardziej, że planowałem wykorzystać Flickra do przechowywania zdjęć wyświetlanych w blogu. Ba, niektóre nawet użyłem.

No więc postanowiłem ostatnio nieco zmienić wykorzystanie Flickra. Wykasowałem wszystko, co tam było (dlatego prawdopodobnie sporo fotek w starszych notkach będzie niedostępne – zwłaszcza w notkach skopiowanych z bloga Wolne Miasto) i postanowiłem wrzucać jedno zdjęcie dziennie (z tym wrzucaniem codziennie to się zobaczy…różnie to bywa). Nie mówię, że to będzie zdjęcie zrobione danego dnia. Mam zamiar umieszczać wiele (bardzo wiele) zdjęć historycznych.

A zdjęcia na bloga planowałem przechowywać w usłudze Windows Live – 25 GB piechotą nie chodzi i niech się Picasa schowa… Była kiedyś jakaś usługa oferująca 1 TB, ale coś ją “znikło z sieci”.

A dodatkowo, żeby to “jedno zdjęcie dziennie” nie było tak bez sensu, z prawej strony, nad blogrollem, możecie znaleźć widget, wyświetlający pojedyncze zdjęcie, które ostatnio załadowałem. Nie ma sensu zakładanie jakiegoś osobnego fotobloga (no, może nie w tej chwili – może kiedyś pomyślimy), a że fotografowanie lubię, to się będę chwalić;) Początkowo będą to stare zdjęcia, które zrobiłem jeszcze w poprzedniej pracy, jak sporo podróżowałem po kraju. Teraz nie podróżuję prawie wcale, ale zdjęcia robię. Najwyżej będę monotematyczny i będę Was męczyć fotkami Gdańska i Sopotu…

[EDIT: ponieważ doszły mnie słuchy, że nie wszyscy wiedzą, jak trafić na mojego Flickra, aby zasypać mnie “komciami” jakie to “sweetaśne focie” robię, oto trzy sposoby trafienia tam, gdzie chlubię się swoimi kadrami:

  1. klikając na ową fotkę w widgecie po prawej
  2. klikając na logo Flickra z prawej strony pod wklejką Blipa

Pewnie można jeszcze jakoś trafić poprzez Facbooka albo Flakera, ale te trzy sposoby chyba są wystarczające…]

Zaczynamy od starej fotki z poznańskiego dworca. Brzydkie, odrapane, ale coś w sobie ma…

PS: niedawno odkryłem coś nowego…polski serwis fmix.pl – wszystko wskazuje na to, że nie ma w nim żadnych limitów. Może wykorzystam go do przechowywania kopii moich zdjęć? Póki co – zamieściłem tam kilka albumów. Jak przyjrzę się bliżej temu rozwiązaniu, może to właśnie tam będę trzymać zdjęcia blogowe? Bo aż mi się nie chce wierzyć, że tam nie ma żadnych limitów… Wtedy Windows Live byłby składnicą plików wszelakich, a fotki byłyby w niepublicznym katalogu na fmix.pl. Plus – na fmix.pl mógłbym trzymać katalogi zdjęć ze spotkań, wypraw itp. Macie jakieś doświadczenia z fmix.pl?

Foto: msc-ρңσtσđєѕіg� � na licencji CC.

wtorek, 2 lutego 2010

52ksiazki.pl

Dzięki wpisowi na blogu Pawła “Fanatyka” Lipca poznałem ciekawą akcję społeczną pod nazwą “52 książki”. Ponieważ akcja warta jest rozpropagowania, pozwalam sobie skrobnąć o niej słów kilka

Pomysł został zapożyczony z podobnej akcji przeprowadzonej za granicą. Kanadyjski bloger, Julien Smith, pochwalił się, że w 2009 udało mu się przeczytać jedną książkę tygodniowo – i w bieżącym roku postanawia dokonać tego samego. Podstawową motywacją dla tego czynu był fakt, że świadomość pochłonięcia takiej ilości literatury jest niesamowicie radosnym odczuciem. Dodatkowo daje szerszy pogląd na świat, pozwala poznać nowe idee – ale przede wszystkim: jest super.

Dlaczego akurat 52 – czyli jedną tygodniowo? Julien twierdzi, że ustawienie sobie takiego dużego, nierealnego wręcz celu, pomimo że na początku przerazi, z czasem zmotywuje do czytania. Nie wiem, na ile ma się takie podejście do zasady SMART przy wyznaczaniu celów, ale widać u niego podziałało:) Przeciętnie jego książki miały 250 – 300 stron, co daje około 40 stron dziennie. Czyli, jeśli dobrze liczę, mniej więcej godzina dziennie. Tę godzinę można znaleźć przy odrobinie dobrej woli – w autobusie, pociągu, na przerwie, przed snem… Cała Polska czyta sobie – godzinę dziennie. Proste?

Oczywiście – czasem nie uda nam się skończyć książki w tydzień. Ale w takiej sytuacji Julien zaleca małe oszustwo – chwyćmy jakąś cienką książkę i przeczytajmy ją tak, aby statystyce stało się zadość. No i to jest coś, co niekoniecznie mi się podoba, bo odchodzimy tu od czytania dla przyjemności obcowania z literaturą, a robimy z tego jakiś konkurs.

Ale takie prawo pomysłodawcy, aby ustalać takie reguły. A naszym prawem jest te reguły omijać:)

W Polsce pomysł podchwycił Przemysław Komorowski i założył stronę 52ksiazki.pl – na której informuje o całej akcji. Trzymam kciuki za powodzenie, bo propagowanie czytelnictwa wśród Polaków jest rzeczą ważną. A jeśli przy okazji uda się ich odciągnąć od “M jak miłość”…rozmarzyłem się.

Jedyne, co do mnie nie trafia, to ten pęd ku statystykom – dlatego na własne potrzeby zmieniłbym to: na liczbę przeczytanych stron, albo ilość książek w miesiącu. Bo przy tempie jednej książki tygodniowo nigdy nie poznałbym “Lodu” Dukaja, który przeczytałem w minionym roku (1000 stron). Dlatego jeśli widzimy, że nie przeczytamy książki przed poniedziałkiem, to nic nie szkodzi – czytajmy dalej. Ale najważniejsze – nie przestawajmy. I miejmy już gotową następną lekturę, gdy zobaczymy biel ostatniej strony.

Ale na stronie 52ksiazki.pl jest jedne dobry patent – 50 stron. Jeśli książka przez 50 stron (czyli przez pierwszą godzinę) Was nie porwie – odłóżcie ją. Łatwo to sprawdzić – jeśli zaczynacie czytać i czujecie, że minęła już godzina, to chyba lepiej odłożyć książkę na półkę. Może to nie jest pozycja dla Was, a może jeszcze musi poczekać na swoją kolej (u mnie tak czekał Lem, do którego właśnie siadam). Jest to świetna zasada niekończenia, o której wspominał Ferris w “Czterogodzinnym tygodniu pracy” (polecam) – nauczmy się odkładać niedokończone te z naszych działań, które nic nam nie dają.

52ksiazki.pl są na tyle liberalne, ze dopuszczają każdy rodzaj książki: papierową, e-booka, m-booka, podręcznik, poradnik, beletrystykę. Dlatego chciałbym Was zachęcić do czegoś, co sam odkryłem niedawno – czytania kilku książek równolegle. W autobusie np. m-booka na komórce, wieczorem papierową cegłę do poduszki. To zdaje egzamin! Może każdą książkę czyta się przez to nieco wolniej, ale – jeśli czytamy np. jakiś podręcznik, który może nie mieć porywajacych fragmentów – pozwala nam to na oderwanie się od jednej lektury i zanurzenie się w inną, dla umysłowego relaksu.

To jak – zachęciłem Was do czytania? Jakie cele sobie wyznaczacie na 2010 rok? Książka tygodniowo? Miesięcznie? 10.000 stron rocznie? Same nowości czy może wrócicie do czegoś po latach. Co już przeczytaliście, co zamierzacie? Ja postanowiłem spisywać tytuły książek, które czytam – i na koniec roku opublikuję zestawienie. Zobaczymy, ile tego wyszło. Na dziś mój wynik wygląda następująco:

  1. Życie erotyczne wielkich dyktatorów” N. Cawthorne (zacząłem w 2009)
  2. Dylematy historii…” P. Wieczorkiewicza (zacząłem w 2009)
  3. Koniec człowieka” F. Fukuyamy
  4. Dziennik czasu plagi” A. Ziemiańskiego

Obecnie czytam “Opowieści o plocie Pirxie” Lema (papier) oraz “Perfekcyjną niedoskonałość” Dukaja (m-book). No i wieczorami “Biblię Excela 2007”. A na horyzoncie już są “Następne 100 lat” Friedmana, “Buszujący w zbożu” Salingera, “Młody, bogaty rentier” Kiyosakiego i “Książę” Machiavellego… A jeśli motywują Was opowieści innych o tym, co przeczytali, to zachęcam do obserwowania tagu #52ksiazki na Blipie.

To teraz – książki w dłoń!

Foto: Flickr.com, autor: Dawn Endico, zdjęcie na licencji CC BY-SA 2.0

poniedziałek, 1 lutego 2010

Zimowy spacer

Korzystając z pięknej, zimowej pogody, wybrałem się na spacer… No dobrze, musiałem kilka spraw załatwić:)

Oczywiście bez aparatu staram się nie ruszać, dzięki czemu mogę Wam zdać fotorelację z tego, jak pięknie w Gdańsku jest zimą – oraz na jakie cuda można się natknąć.

Zacznijmy od tego, że nie wszyscy uważają, że zwisające sople są zagrożeniem. Oczywiście teraz, gdy jest nieco cieplej – sople się topią, kapią ludziom na głowy – i mogą się w każdej chwili ułamać.

 

Ale i tak wyglądają malowniczo

Pomimo niewielkiego ocieplenia, połączonego z roztapianiem się śniegu, widać jeszcze w wielu miejscach niesamowite konstrukcje, jakie utworzył mróz.

 

Kra i nawisy śnieżne nad Strzyżą

A potem wyszło trochę promieni słonecznych i zrobiło się jasno, pogodnie. Jakoś tak radośniej – pomimo dość ciemnego nieba.

 

Wrzeszcz Dolny zimą

Potem zaś wyruszyłem na Przymorze, popatrzyłem sobie na bicie rekordu w grze na pianinie (nawet nakręciłem film, ale muszę go pociąć, bo blisko piętnastominutowe wykonanie “Yesterday” waży nieco za dużo dla YouTube), a potem ruszyłem dalej. Niedaleko kościoła, o którym już sporo pisałem, znalazłem… coś takiego:

Wygląda jak rzeźba

Zaciekawiony tą nietypową “instalacją” (wcześniej jej nie widziałem) podszedłem nieco bliżej i okazało się, że jest to rzeźba wykonana w całości z chrupek kukurydzianych!

Tego się nie spodziewaliście

No, może nie w całości – widać, że do konstrukcji użyto różnych wyszukanych technik. Na przykład wypełnienie zrobiono z papieru…

…a szkielet ręki z drucików…

Szczegóły pracy artysty

Niemniej całość jest pokryta chrupkami. No i nieco przysypana śniegiem. Niektóre z nich się już lekko rozpuszczają, ale rzeźba stoi. Abyście mieli pełen obraz pracy włożonej przez nieznanego mi artystę w to dzieło muszę dodać, że rzeźba jest naturalnej wielkości. Człowiek z chrupek jest nieco niższy ode mnie, ale stoi pochylony, więc może mieć około 170 – 180 cm wzrostu.

Uwielbiam takie pozytywnie zakręcone prace i mam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o tej rzeźbie i jej twórcy. A wtedy z pewnością dam Wam znać.

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com