piątek, 26 marca 2010

“The Box. Pułapka” – jeśli lubisz takie klimaty…

Dzięki ^allegro, które zorganizowało na Blipie szybki konkurs, mogłem obejrzeć w gdańskim Multikinie film “The Box. Pułapka”. Na samym początku chylę czoła przed słynną polską szkołą tłumaczy filmowych. Zgaduję, że “Pudełko” nie oddawałoby grozy sytuacji, stąd dodatek w postaci “Pułapki”. Mała podpowiedź dla tłumaczy – obecnie większość ludzi wie, na co chce iść do kina, więc nie trzeba im tłumaczyć jak krowie na miedzy, co to za film. Ale w końcu “Dirty Dancing” to “Wirujący seks”, więc pewnie się czepiam bez powodu.

Film jest adaptacją opowiadania Richarda Mathesona, który największy rozgłos zyskał dzięki książce “Jestem legendą” (notabene sfilmowanej trzykrotnie, o ile dobrze kojarzę). Tamtego filmu nie widziałem, natomiast książkę mogę polecić z czystym sumieniem – kawałek świetnej prozy z dreszczykiem. Pamiętam, że przeczytałem też jeszcze jedno opowiadanie Mathesona, ale – aż wstyd – nie pamiętam jego tytułu, a próba podparcia się fabułą mogłaby zepsuć Wam ewentualną przyjemność, więc nie będę ciągnął tego wątku. Opowiadania “Button, button”, na podstawie którego powstał “The Box” nie czytałem, ale mam wielką ochotę.

Bo film, mówiąc kolokwialnie, narobił mi apetytu.

I to nie według zasady “film tak słaby, że książka musi być lepsza” – ale z chęci zestawienia niezłego kina z literackim pierwowzorem.

Pokrótce o filmie – młode małżeństwo, lata siedemdziesiąte, problemy finansowe, tajemniczy gość i oferta. Oferta bardzo podejrzana moralnie. Wystarczy wcisnąć guzik na małym pudełku, o otrzymamy milion dolarów. Milion! W 1976! Ale jest też haczyk – w tej samej chwili gdzieś, ktoś umrze. Czy można decydować o życiu kogoś, kogo nie znamy, za dużą sumę? Czy zapach zielonych uspokoi nasze sumienie? I właściwie dlaczego to nam złożono taką ofertę? Więcej zdradzać nie będę (no, może tylko to, że Bruce Willis w “Szóstym zmyśle” jest…nie, taki nie będę:)), ale z zamieszczonego poniżej trailera wywnioskujecie, że nie jest to film przepełniony filozoficznymi rozważaniami o moralności, a sprawnie zrealizowany thriller (z grubsza), gdzie nieprzygotowani bohaterowie muszą stawić czoła przerastającej ich sytuacji.

Podobała mi się w tym filmie Cameron Diaz – nie spodziewałem się, że potrafi zagrać zmęczoną, przestraszoną kobietę, z początkami zmarszczek i dylematami moralnymi. Z drugiej strony – do tej pory kojarzyłem ją tylko z jakichś lekkich komedii.

Film trzyma w napięciu, ze dwa razy udało mi się nawet podskoczyć – ale to ze względu na gwałtowność danej sceny. Od strony realizatorskiej nic nie można obrazowi zarzucić, ale to kino zza Wielkiej Wody, a rzemieślników tam mają przednich. Liczy się więc historia, a ta – w przeciwieństwie do opisywanego ostatnio “Tricku” – jest nie tylko dobra, ale i świetnie opowiedziana. Do samego końca nie możemy być pewnie, jak film się skończy, a gdzieś z tyłu głowy, nawet po wyjściu z kina, tłuc się będą pytania “ale dlaczego, jak?”. I to nie jest wynikiem pominięcia pewnych wątków, a raczej niezwykłości opowiadanej historii.

Osobiście lubię takie nierealne klimaty, zwłaszcza, jeśli mają choć cień przesłania. Dlatego na “Pułapce” bawiłem się (o ile można tak powiedzieć) dobrze, bo to ani sensacja, ani horror, ani mroczny thriller, a pewna mieszanka wszystkich wymienionych. Polecam więc wybranie się do najbliższego kina, jeśli macie ochotę na niezłą rozrywkę z dreszczykiem. Dla rzetelności jednak muszę nadmienić, że mojej Narzeczonej film się nie podobał.

De gustibus…

I jak zwykle – trailer. Oraz pytanie dla tych, którzy film już widzieli – ile scen ze zwiastuna nie pojawiło się w wersji ostatecznej?

No dobrze, żeby nie było zbyt różowo – jeszcze jedna uwaga do dystrybutora. Że tytuł filmu jest, jaki jest – trudno, tak MUSI być. Ale mam prośbę, aby przed wypuszczeniem filmu do kina zatrudnić korektora do sprawdzenia napisów. Bo jak zobaczyłem zdanie “podziwiam twój chart ducha”, to dopiero mi się włos zjeżył na głowie.

wtorek, 23 marca 2010

Wiosna, panie blogerze! Niech się mury pną do góry!

Za oknem ani śladu śniegu, od czasu do czasu nieśmiało przebija się słońce, jest cieplej, zaczął padać deszcz. Niechybny to znak, że zaczęła się wiosna. Co może cieszyć, a i owszem, bo to i dni dłuższe, i ubrania lżejsze, i po chodnikach łatwiej się chodzi. Tzn. – będzie się łatwiej chodziło, jak spłyną wszystkie pozimowe “przebiśniegi”, pozostawione przez psy bezmyślnych właścicieli.

Lada moment – podejrzewam – wszystko dokoła się zazieleni (ciekawe, jak mój dąb na balkonie przeżył swoją pierwszą zimę), ptaki będą śpiewać (inaczej niż ponurym krakaniem – choć widok około tysiąca rozkrzyczanych gawronów przelatujących nad Sopotem jest niezapomniany), kwiatki – pachnąć, a młodzież zacznie się obściskiwać i całować po ławkach w parku.

Tak, to może też wkurzać.

Dla mnie jednak, zwierzęcia typowo miejskiego, z trudem potrafiącego rozpoznać modrzew z dużej odległości – wiosna ma jeszcze coś. Może to, co powiem, będzie odebrane jako perwersyjne, może kilka osób popuka się palcem w czoło, ale cóż poradzę na to, że w mieście z wiosną, a zwłaszcza z wiosennymi deszczami, nadciąga pewien specyficzny zapach. Zapach, który możliwy jest do uzyskania tylko wiosną, gdy temperatury nie są zbyt wysokie, nie są zbyt niskie – o, takie w sam raz.

Zapach mokrego asfaltu.

Może to nie jest tak, że jak myślę “wiosna”, to ten zapach uderza w moja podświadomość, ale wiosna i mokre chodniki jakoś łączą się w mojej głowie. Przyznajcie się – jak czujecie ten specyficzny zapach, to z całą pewnością nie ma dokoła zimy czy jesieni (czasem może być lato, ale to osobna historia).

OK, odejdźmy od moich osobistych perwersji wiosennych – bo mam jeszcze jedną refleksję. W ostatni weekend, po części zawodowo, po części hobbystycznie, dzięki darmowej wejściówce, wybrałem się na oglądanie targów nieruchomości w Gdańsku. I ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie było interesujących ofert – gdybym miał obecnie kupować lokum, miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Owszem, buduje się Garnizon we Wrzeszczu…

Na targach reprezentowany przez gigantyczną makietę

…ale – według informacji uzyskanych od przedstawicielki Hossy, budowa potrwa jakieś 15 lat. I nie wiadomo, czy wpierw powstanie mieszkaniówka, czy może biurowce od strony Słowackiego i Grunwaldzkiej. Niemniej – całość jawi się jako smaczny kąsek – małe miasteczko w centrum, z wysoką wieżą, nowymi biurowcami (w tym takim śmiesznie skręconym – na zdjęciu po prawej), starymi budynkami przekształconymi na biura, własnym strumieniem (ponoć miasto planuje przełożyć Strzyżę w związku z przebudową Słowackiego – już raz była przekładana przy okazji Galerii Bałtyckiej) i całą masą zieleni. Obecnie istnieje jeden biurowiec, budują się też mieszkania, w tym kilka bloków z tzw. soft-loftami (mieszkania w stylu loftów, ale bez owego surowego klimatu, budowane od nowa, z wysokimi sufitami, wielopoziomowe). Całość sprawia wrażenia nieźle rozplanowanego, przyjaznego miejsca, w którym dobrze będzie się mieszkać.

A wszędzie będą chodzić takie małe, kolorowe ludziki

Niestety – tereny po koszarach są duże, ale nie na tyle duże, aby nie mieć świadomości mieszkania przez 15 lat na placu budowy. Reszta ofert – jak już mówiłem – bez szału. Jedno osiedle w Oliwie, jedno w Jelitkowie – i nic więcej, co byłoby zbieżnego z naszymi zamierzeniami mieszkaniowymi. Z całych targów i tak najbardziej podobał mi się salonik VIP, gdzie na wielkim telewizorze wyświetlano koncert Shakiry:)

Trochę to smutne, że w tak dużej aglomeracji, jaką jest Trójmiasto, trudno znaleźć nowe inwestycje w mieście, nie będące pionowymi falowcami. Widać taki trend, ale jeśli to się utrzyma, to chyba sam będę musiał jakiś blok wybudować:)

Po więcej zdjęć – zapraszam do mojego albumu na fmix.pl, choć uprzedzam, że dominuje Garnizon…

niedziela, 21 marca 2010

“Trick” – dobry samochód, ale zła droga

W kinie byłem. Na filmie – polskim. A tam, jak głosi kultowa wypowiedź z kultowego filmu “nic się nie dzieje”.

No, nie do końca nic. Coś jednak drgnęło i możemy się z tego cieszyć.

Rzeczony film to “Trick” Jana Hryniaka. Obraz reklamowany jako komedia sensacyjna. Gdzieś nawet natrafiłem na stwierdzenie, że w Polsce nie było takiego filmu od czasów “Vabanku” Machulskiego. Czy jest to prawdą? Czy faktycznie udało się stworzyć kino wybitne?

Nie.

“Trick” przede wszystkim jest kolejnym polskim filmem, który nie rozczarował mnie od strony realizacji. Słychać aktorów, a nie muzykę, dobre zdjęcia, porządny montaż (technicznie – o montażu jeszcze będzie), nawet jakieś śladowe efekty specjalne – nie ma się czego wstydzić. Do tego plejada rewelacyjnych aktorów (Chyra, Trela, Adamczyk, Więckiewicz – no nich mi ktoś powie, że oni nie są najzwyczajniej w świecie dobrzy…) i całkiem znośna historia. Na moje oko – materiał na mały hit. Polski “Ocean’s 11”. Skoro więc jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Bo te składniki źle wymieszano, a przez to zupa nie może być smaczna. Zacznijmy od prostej kwestii. Scenariusz – historia zdolnego fałszerza, który zmuszony jest do pracy dla gliniarza odpowiedzialnego za wsadzenie go do więzienia. Opowieść o ucieczce z więzienia i zemście. Trochę political fiction. Brzmi rewelacyjnie, a jednak bez żalu kilka wątków można skasować, ewentualnie znacząco przebudować (jak chociażby kwestię dziewczyny głównego bohatera – tak mdłej postaci już dawno nie widziałem). Kilka zaś przydałoby się rozbudować, jak choćby ową zemstę na dawnym wspólniku, bo takie opowieści to samograje.

Dalej – skoro pomimo tego mamy kilka niezłych wątków, to czemu nie zrobić ich autentycznymi? Jak? Za pomocą lepszych dialogów. Dbałości o szczegóły. Jakiejś spójności, logiki – bo np. miałem wrażenie (może tylko ja), że nagłą propozycja współpracy przy fałszowaniu dolarów była od dawna uwzględniona w planie ucieczki z więzienia… No i te dialogi – nawet, jeśli były z krwi i kości, to krew już powoli krzepła, a połamane kości przebijały się przez skórę.

Ale nawet jeśli scenariusz mamy taki, jaki mamy, to może udałoby się go ciekawiej pokazać?  Zapewne udałoby się, ale do tego potrzebny jest dynamiczniejszy montaż. Olanie chronologii i pokazanie wszystkiego jak nieustającego teledysku – z chwytliwą muzyczką. Dokładnie tak, jak w “Ocean’s 11”. Mamy akcję – mamy puentę – mamy wyjaśnienie przekrętu. I tak w kółko. A takie coś zostało pokazane raz. Owszem, w takim wypadku film byłby krótszy, ale to daje pole do popisu przy moich dwóch pierwszych zarzutach.

Podsumowując – chciałbym oglądać coraz więcej polskich filmów, które są tak realizowane. Na szczęście to już chyba staje się normą, więc teraz jedynie możemy sobie życzyć – a to lepszych piosenek, a to bardziej widowiskowych efektów specjalnych, ot – drobiazgów. No, może ten montaż…ale to już zależy od reżysera. Na aktorstwo też narzekać nie możemy (w konkretnych przypadkach, mówię jednak o aktorach, a nie o drewnach z takiego jednego serialu). Czekamy zatem na porywające scenariusze, z odlotowymi historiami. No i reżyserów, którzy udźwigną tego typu wyzwania. Jakby ktoś szukał czegoś konkretnego, to jeden scenariusz wala się u mnie na dysku od kilku lat. Doszlifować go trzeba. Z reżyserią też dałbym radę, jakby wyjścia nie było:)

I wtedy będzie “Ocean’s 11”. A nawet, 12, 13 czy 44. Bo teraz to zostaje nam tylko Oceans Four (przynajmniej w Gdańsku).

Poniżej – trailer “Tricku”, zawierający smaczniejsze kawałki z filmu i zdecydowanie lepiej zmontowany.

czwartek, 18 marca 2010

Lubię czytać – a Ty?

Krótko i na temat – po niezwykle pozytywnej akcji 52ksiazki.pl pojawiła się kolejna, stworzona przez serwis Eioba. Tytuł akcji – szalenie prosty: “Lubię czytać”.

Tym razem nie chodzi o czytanie określonej ilości książek, o nabijanie statystyk w liczbie pochłoniętych stron – ba, nie mówimy nawet o książkach. Przecież zapoznanie się z ciekawym artykułem też nas ubogaca, prawda? Więc przyznajmy się po prostu, że lubimy czytać. Na swojego bloga, stronę, podpis na forum – możemy wstawić mały obrazek, który poinformuje wszem i wobec, że oto lubimy czytać.

Lubię czytać

Prosto, szybko, pozytywnie. Takie akcje warto wspierać. Od dziś po prawej stronie – mały link.

wtorek, 16 marca 2010

No jak parkujesz!?

Przyznaję bez bicia – spodobało mi się bycie wpływowym blogerem. Po zainteresowaniu mediów historią kładki na Zaspie, rozkładem jazdy, Wielką Trójmiejską Bitwą na Śnieżki czy witrażem z Lechem Wałęsą, znowu próbuję poruszyć jakiś temat w nadziei na szerszy odzew.

Dziś zajmę się falowcami – a raczej tym, co można zobaczyć u ich podnóża.

System, który wybudował falowce, był szalenie ambitny. W początkowej fazie planował dać każdemu talon na malucha i domek za miastem. Ostatecznie skończyło się na zawieszonych w powietrzu bunkrach, otrzymywanych łaskawie po wielu latach czekania. Niemniej lud pracujący miast nie planował poprzestać na tych luksusach i – wykorzystując zmianę systemu – zaczął bogacić się na potęgę. Może nie każdy wybudował sobie domek za miastem…

…ale wydaje się, że z nawiązką odbito sobie tę niedogodność w ilości samochodów.

Znaleźć wieczorem pod którymkolwiek falowcem miejsce parkingowe – to graniczy z cudem. Auto stoi przy aucie, szpilki nie można wetknąć. Przy takiej ilości osób mieszkających dziwnym nie jest, że liczba aut na parkingach przekracza dawne założenia. Już samo w sobie jest to dość stresujące, gdy trzeba szukać wolnego miejsca za rogiem, za blokiem, na sąsiednim parkingu. Ale co robić? Jest kryzys, nie ma miejsca – nikt nie wybuduje nowego, piętrowego parkingu. Choć – moim zdaniem – na upartego znalazłoby sie miejsce.

Aby zilustrować dramatyzm sytuacji – podeprę się jednym zdjęciem, zrobionym w sobotni poranek (przyznaję, jakiś czas temu).

Nie jest tak źle…

Ale trzeba sobie uświadomić, że o tej porze wiele osób rusza samochodami do sklepów. Prawdziwą grozę pokazywałoby zdjęcie robione nocą, ale nie mam na tyle mocnej lampy.

Niemniej mam nadzieję, ze zwróciliście uwagę na pewien drobiazg na powyższym zdjęciu. Właściwie – dwa drobiazgi. Dość łatwo je zauważyć, bo wyróżniają się z tłumu.

Dwie samotne wyspy.

Dla zupełnej pewności, że nie dochodzi do żadnych przekłamań – fotka z poziomu gruntu.

Rejestracje zamazałem – po co im wstyd robić?

Widzicie tę przestrzeń między samochodami? To ma być miejsce dla kolejnego auta? Bo na przejście między samochodami i otwarcie drzwi jest to stanowczo za dużo. A to właśnie przez takie parkowanie przy falowcach nie ma wolnych miejsc. winnymi są kierowcy, którzy parkują jak…no, nie będę przytaczał dosłownie określenia, jakim ich obdarzam zawsze, gdy szukam miejsca i widzę taką sytuację. Podpowiem tylko, że ma ono coś wspólnego z żeńskimi organami płciowymi.

A ta dwójka to nie jedyni, którzy parkują jak skończone…tu by sie przydało dosadne określenie męskiego organu płciowego.

Dowód.

Pewnie zechcecie mi powiedzieć, że to nie wina tych kierowców? Że jeden parkował do aut po lewej, drugi po prawej – a jak się spotkali, to ziała między nimi dziura wielkości przeciętnych rozmiarów łazienki w bloku z wielkiej płyty. Być może – choć widziałem też takich, którzy po prostu parkowali ze sporym marginesem bezpieczeństwa (i bezmyślności). Jak temu zaradzić? Spójrzcie na górną część pierwszego zdjęcia. Jest tam parking strzeżony. Widzicie różnicę?

Ile kasy potrzeba na farbę do namalowania linii wyznaczających miejsca parkingowe? Przestrzeni od tego nie przybędzie, ale może będzie lepiej zagospodarowana.

I z tym pomysłem na drobne usprawnienie życia zostawiam Was, moi drodzy Czytelnicy. Miłego dnia…

piątek, 12 marca 2010

Moc drzemki

Dziś chciałbym podzielić się z Wami moim sposobem na pobudzenie się, gdy oczy same się Wam kleją. Wiem, wiem – jest kawa (nie pijam wcale), napoje energetyczne (moje Kochanie mi zabrania…) oraz środki niedozwolone (bez komentarza), ale nie o nich chcę dziś pisać.

W mojej poprzedniej pracy, na studiach, czy przy zdobywaniu uprawnień zawodowych – a także w nowej pracy, choć zdecydowanie rzadziej – musiałem pracować w domu do późnych godzin nocnych. Tak jakoś do drugiej, trzeciej w nocy…

A ponieważ takie sesje mam po całym dniu ciężkiej pracy – nie ma takiej siły, abym nie poczuł się śpiący. A ponieważ w walce z moim organizmem zazwyczaj stoję na przegranej pozycji, prędzej czy później zmęczenie będzie tak duże, że mimowolnie zamknę oczy (tylko na chwilkę…), a potem obudzę się w jakiejś niewygodnej pozycji, z głową na biurku – tylko p oto, aby wkurzyć się na siebie, że znowu śpię. Albo żeby zgasić światło i iść do łóżka.

Początkowo moim sposobem był prysznic. Nic tak nie pobudzało mnie, jak strumienie wody (to chyba tak działają izby wytrzeźwień – z tą różnica, że ja preferuję ciepło). Niemniej, prysznic był czasochłonny i zazwyczaj działał dość krótko. A co potem? Kolejny? Jakże to nieekologiczne:)

Zauważyłem jednak, że gdy zasnę ze zmęczenia i się obudzę wkurzony (tj. nie będę szedł do łóżka), to otrzymam zastrzyk energii do dalszej pracy. Postanowiłem z tym poeksperymentować. Początkowo drzemałem po pół godziny, ale nie potrafiłem tego dobrze wykorzystać. Było to to samo, co niekontrolowane zaśnięcie, ale z pełną świadomością, że jeśli po obudzeniu nie będę miał sił, pójdę spać. Niestety – raz się nie obudziłem po 30 minutach… No i na dodatek zabierało to tyle czasu!

Aż pewnego dnia wpadłem na coś nowego.

Gdy tylko zaczynam czuć, że łamie mnie zmęczenie, kładę się na plecach na podłodze (przy zapalonym świetle). Krzyżuję na piersiach ręce, prostuje nogi. Ustawiam budzik w komórce tak, aby zadzwonił po siedmiu minutach – i zamykam oczy. A następnie przestaję myśleć o tym, nad czym aktualnie pracowałem, staram się wyciszyć – mówiąc krótko: próbuję zasnąć. To jest niemożliwe przez siedem minut, niemniej uda mi się odprężyć i oszukać ciało na tyle, że gdy zadzwoni budzik (a mam wyjątkowo wredny dzwonek – i jeszcze kładę telefon obok głowy!), potrafię się zerwać (rano – niemożliwe) i działać ponownie przez dość długi czas.

Zaletą tego postępowania jest jego krótki czas – można je powtarzać (powiedzmy co godzinę). Poza tym – szybciej mogę stwierdzić, czy faktycznie mogę jeszcze popracować, czy trzeba iść już spać.

A dziś jest znakomita okazja do prezentowania właśnie tego sposobu – oto 12 marca obchodzimy Światowy Dzień Drzemki w Pracy (przypominam o moim magicznym kalendarzu z postępowymi świętami). Naukowcy twierdzą, że taka drzemka może wydłużyć życie, ja twierdzę, że podnosi efektywność – same zalety. Tak więc – jaśki w dłoń i do pracy!

A Wy macie jakieś sposoby na podniesienie efektywności w krytycznych momentach? Oczywiście legalne;)

Foto: Wikimedia Commons na licencji CC

wtorek, 9 marca 2010

Okno na podwórze

Nie, nie będę pisał o klasyce filmowej mistrza Alfreda. Zresztą i tak wolę “Psychozę” i “Ptaki”. Ale rozważania na temat “dlaczego Norman Bates jest fajnym człowiekiem” zostawmy może na inną notkę.

Dziś będzie jak najbardziej dosłownie. A dodatkowo mam zamiar zmusić Was nieco do myślenia. I odrobiny refleksji.

Pamiętam, jak jeszcze dziecięciem będąc, przeglądałem stary podręcznik do PO dla szkół licealnych. Podręcznik z czasów poprzedniego reżimu, a więc było tam dużo o Układzie Warszawskim, interesach imperialistów w destabilizowaniu państw rozwijających się – oraz ogólnie o tym, że socjalizm równa się pokój (ale bez konkluzji, że kapitalizm równa się dwa pokoje z kuchnią).

Podręcznik ten, oprócz wielu przydatnych informacji dotyczących przeżycia wybuchu atomowego (a nawet zwykłego granatu – do dziś pamiętam, że po usłyszeniu okrzyku “granat” należy wykonać pad i zalegnąć), miał też części poświęcone konkretnej walce. O, przepraszam – obronie. Oczywiście w podręcznikach dla licealistów nikt słowem nie wspominał o planach polskiego blitzkriegu na Danię

Ale do rzeczy, bo te wspominkowe dygresje jeszcze mi rozłożą całą notkę.

Z elementów praktycznej obrony była np. budowa granatów (różnych, to pamiętam), kbks-u oraz prowadzenie obserwacji. Na dość prostym rysunku pokazane było, jak daleko powinien sięgać wzrok porządnego obrońcy – oraz co z tej odległości powinien móc rozpoznać. Nie pamiętam, czy tabelka dotyczyła oka nieuzbrojonego, czy też może uzbrojonego w lornetkę, nie pamiętam też, czy słupy telegraficzne widać z odległości kilku kilometrów, czy też kilkuset metrów. To, co utkwiło mi w pamięci, to odległość 100 metrów – oraz możliwość rozpoznania większych szczegółów ubioru czy rysów twarzy.

Do dziś jest to dla mnie niemałym szokiem, ale jako krótkowidz miałbym problemy z rysami twarzy z kilkunastu metrów, a co dopiero mówić o stu metrach. Niemniej – podręcznik tak twierdził, z mądrą książką polemizować nie zamierzam.

Z czasem odkrywałem, że faktycznie – jestem w stanie dostrzec sporo. A to ptaki, szybujące wysoko, a to poszczególne smugi kondensacyjne, wytwarzane przez każdy z silników przelatującego nad Gdańskiem samolotu pasażerskiego, a to Hel, stojąc na plaży w Gdańsku – i tak dalej, i tak dalej.

Zdziwiłem się jednak niedawno, gdy uświadomiłem sobie, że z okien mieszkania widzę Kościół Mariacki w Gdańsku. A mieszkam na Przymorzu. Wiedziałem, że widzę Zieleniak, hotel Hevelius czy Organikę – ale żeby aż Kościół Mariacki? Krótka sonda (w domu i na Blipie) pokazała, że taka informacja może być zaskoczeniem nawet dla tych, którzy mieszkają tam o wiele dłużej.

Ostatnio więc urządziliśmy sobie małe zgadywanie – i staraliśmy się dostrzec jak najwięcej. Tak więc widzimy jeszcze jakiś kościół w Gdańsku (nie mam pojęcia jaki), dźwigi stoczni, kominy elektrociepłowni, minaret meczetu i dach kościoła św. Stanisława Kostki, bibliotekę uniwersytecką, przejeżdżające kolejki… Całkiem sporo, jak na jedno okno. I to bez lornetki. Jeśli kiedyś kupię sobie jakąś (a kupię…), to dopiero się zdziwię!

Ale, tak jak mówię, to widok tylko z jednego okna. Z jednej strony. Z drugiej strony, poza fragmentem morza, widok jest zdominowany przez najpopularniejszą bryłę architektoniczną tej dzielnicy. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że mówię o falowcu, niech rzuci okiem na zdjęcie na początku artykułu (można kliknąć, powinno pojawić się w powiększeniu)

Drugie zdjęcie (z którego jestem dość dumny, bo ma ładne kolory bez żadnej obróbki) zostało zrobione z okna mojej poprzedniej pracy. To też był niesamowity widok i można było sporo zobaczyć. Stocznię, krzyż na Górze Gradowej…

Oba zdjęcia wkrótce wrzucę na Flickra.

I tu właśnie pytanie do Was, moi drodzy Czytelnicy. Czy potraficie teraz, bez zastanawiania się i podglądania, napisać, co widzicie z okna? W domu, pracy, na uczelni – nieistotne. A potem rzućcie okiem i sprawdźcie, czy mieliście rację. Oraz o czym zapomnieliście…

Swój widok opiszcie w komentarzach, albo na swoich blogach.

EDIT: napisałem to już niżej w komentarzu, ale piszę jeszcze tutaj. To nie chodzi o wymienienie tego, co akurat widzimy. Chciałbym, abyśmy się zastanowili nad tym, czy zwracamy uwagę na to, co mamy za oknem. Czy też po prostu patrzymy przez nie, aby wiedzieć, jaka jest pogoda… Jeżeli patrzymy przez okno tak dla relaksu, odprężenia, to z pewnością potrafimy od ręki wymienić każde drzewo, które widzimy. I to dobrze. Gorzej, jeśli nie wiemy, co jest za oknem – może to świadczyć o braku czasu dla siebie. A to nigdy nie jest dobre.

piątek, 5 marca 2010

O pływaniu słów kilka

Jak już kiedyś wspominałem, chodzę na basen – tak dla relaksu. Nie jestem znakomitym pływakiem, pływam nisko i powoli, ale nie tonę.

Prawda jest taka, że jeszcze na początku minionego roku moje pływanie to było powolne przemieszczanie się do połowy basenu, krztuszenie się wodą i droga powrotna. A przecież kilka lat temu pływałem, i to nienajgorzej! Najwyraźniej pływanie to nie jazda na rowerze i można tego zapomnieć. Jednak stopniowo, systematycznie, przypominałem sobie co i jak. W ten sposób podniosłem swoje szanse w starciu z wodą, przez co, w razie katastrofy ostatecznej, roztopienia lodowców i sytuacji jak z tego filmu z Costnerem, nie skończę jak ci, co poddali się wodzie.

Na zdjęciu – ci, co poddali się wodzie

Pewnego dnia jak zwykle przemieszczałem się w basenie, zauważył mnie jeden człowiek, uczący na torze obok jakieś dziecko. I gdy dopłynąłem do brzegu, zaczął mi udzielać rad – co powinienem poprawić i, co najważniejsze, jak, aby lepiej pływać żabką. Przez dwa spotkania (tylko!) dał mi może pięć, sześć rad (tylko!). I wiecie co? Pomogło. Efekt – teraz przepływam jakieś dwadzieścia basenów. I najważniejsze – nie męczę się przy tym tak, jak poprzednio.

Co tylko pokazuje, że jeśli nauczyciel jest dobry, a uczeń pojętny, nie ma problemów z opanowaniem dowolnej sztuki.

Pływam więc żabką (no, może nie jest to klasyczna żabka, nazwijmy ją “żabką Cichego”), a niedawno nauczyłem się nurkować (właściwie – dawać nura). Było to dla mnie o tyle problematyczne, że do tej pory zawsze, gdy próbowałem się zanurzyć, czteroliterowa część mojego ciała z uporem godnym lepszej sprawy wesoło podskakiwała ponad powierzchnią wody. Oczywiście, gdy uczyłem się pływać, ta sama część ciała ciągnęła mnie ku dnu, co tylko potwierdza teorię, że bycie złośliwym nie jest zarezerwowane tylko dla ludzi.

Tym samym, na mojej pływackiej liście “to do” zostały trzy rzeczy:

  • pływanie kraulem – wiem, że w sieci są filmiki, na których to pokazują, ale chyba skończy się na jakimś nauczycielu,
  • pływanie na plecach – jak wyżej, poza tym – łatwiej się wtedy oddycha, a jest to dla mnie ważne, o czym za chwilę,
  • przezwyciężenie irracjonalnego lęku przed skakaniem do wody – lęku nabawiłem się w parku wodnym w hotelu “Gołębiewski” w Wiśle, na ostatniej zjeżdżalni – i muszę coś z tym zrobić.

Niemniej wpierw muszę dopracować nurkowanie – i tu właśnie w moim planie zostania człowiekiem – delfinem pojawiacie się Wy, moi drodzy Czytelnicy. Otóż moim problemem od dawna (bardzo dawna) jest mała pojemność płuc. A żeby zanurzyć się na nieco dłużej niż pół minuty – potrzebuję powietrza. Czy znacie może jakieś sposoby, ćwiczenia, zaklęcia albo praktycznie cokolwiek, co pozwoliłoby mi na dłuższe przebywanie pod wodą?

Uwaga dla żartownisiów – odpowiedzi “akwalung” będę pomijał wyniosłym milczeniem:)

Czy można w jakiś sposób powiększyć objętość płuc? Czasowo lub na stałe – bez różnicy. Googla już sprawdziłem pod tym względem, ale może macie jakieś sprawdzone, babcine przepisy? Nie ukrywam, że byłbym wdzięczny.

Wujku Dobra Rada – przybywaj!

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com