poniedziałek, 28 września 2009

Czego uczą nas społecznościówki?

Tego, że ludzka głupota i naiwność chyba nigdy się nie skończą. I że – choćbyśmy nie wiadomo jak byli przygotowani na zderzenie z nimi – te dwie panie zawsze nas zaskoczą.

Ostatni przykład – Śledzik na Naszej Klasie. Zwykły mikroblog, z niezłym potencjałem (tylu potencjalnych użytkowników…) oraz funkcjami nieco uboższymi niż Blip. Można z nim żyć, można i bez niego. Ale nagle okazało się, ze nasi znajomi, zdawać by się mogło sympatyczni i inteligentni ludzie (niektórzy nawet z wykształceniem technicznym) zaczynają praktykować sieciową magię i wklejają łańcuszki. Wiele łańcuszków.

Ktoś to zapoczątkował – znajdźcie go i zabijcie.

Jak to skomentowała moja koleżanka (na Śledziku oczywiście) – ile ci ludzie musieli kupić Abgymników?:)

Okazuje się także, że Nasza Klasa to miejsce przyciągające w magiczny sposób niesamowite rzesze dziwaków. I nie chodzi mi o gimnazjalistki lansujące się w toalecie, ale o ludzi, którzy zakładają np. takie profile.

Następna będzie głowica atomowa pod wezwaniem św. Jerzego.

Ale walenie w NK jest takie proste… Zajrzyjmy w szeroki świat – Facebook. Od czasu, jak twórcy udostępnili możliwość pisania dowolnych aplikacji na FB, masowo zaczęły pojawiać się głupawe testy. Kiedyś śmiałem się, że wkrótce pojawi się test “czy jesteś dziwką”, ale to, co zobaczyłem dziś, rozłożyło mnie na obie łopatki.

Jak z kreskówki tworzonej na psychotropach.

Facebook nigdy nie potrafił mnie do siebie przekonać – a teraz odrzuca jeszcze bardziej. Choć muszę przyznać, ze z jednej aplikacji korzystam – z gry Mafia Wars. Ale nie po to, aby tworzyć rodziny i zabijać oponentów, ale aby patrzeć na stopę zwrotu z nieruchomości, w które można lokować kasę zdobytą na rozbojach. Ot, takie zboczenie zawodowe…

piątek, 25 września 2009

Głupota nie boli

Na krótko, bo ludzka głupota (albo brak dobrej woli) zawsze doprowadzają mnie do podenerwowania.

Wracałem dziś do domu taką drogą, że musiałem przejść przez pętlę tramwajową na Zaspie. Pętlę kilka lat temu odremontowano, zrobiono ładne przystanki i przejścia…  No właśnie, przejścia. Gdy doszedłem do torów, tuż przed 18, moim oczom ukazał się taki widok:

Ta pani w czerwonym to motorniczy owego tramwaju.

Trzy tramwaje stały sobie radośnie w korku (czy też czekając na swój czas), blokując przejście przez tory. Oczywiście, mogłem nadłożyć drogi i obejść całą trójkę (ostatecznie przepiratowałem się przez tory, choć gdybym miał wózek z dzieckiem, to bym sobie biegał…), ale nie o to chodzi. Te trzy tramwaje wyglądały tak:

Ja rozumiem, że punktualność w gdańskiej komunikacji jest pojęciem czysto teoretycznym (kto zna linię 227, ten wie, o czym mówię). Że w wyniku dziwnego absurdu za tramwajem linii 4 mogły stać DWA tramwaje linii 12. Że tramwaje miały czekać grzecznie na swój czas, w związku z czym motorniczy też człowiek i może sobie porozmawiać.

Ale teraz zagadka logiczna – oto, jak wygląda pętla na Zaspie:


Pokaż Bez tytułu na większej mapie

Te niebieskie kreski symbolizują tramwaje – niebieskie 12 i czerwona 4.

Czy tylko ja wpadłem na pomysł, że tramwaje mogłyby wykorzystać fakt, że stoją na pętli i ją objechać – w rezultacie tego karkołomnego manewru tramwaj linii 4 stałby tam, gdzie stoi, a obie “dwunastki” czekałyby grzecznie po drugiej stronie pętli, nie tarasując torowiska? A jeśli nie tylko ja na to wpadłem, to dlaczego nie wpadł na to nikt z motorniczych?

Przedłuż sobie weekend

Ach, jak fajnie by to było, gdyby weekend miał choć jeden dzień dłużej… Choć pół! Ile byśmy wtedy zrobili, że nie wspomnę o tym, jak bardzo moglibyśmy odpocząć… Niestety, kodeks pracy i nasi krwiożerczy pracodawcy nie pozwalają nam relaksować się tak, jak byśmy chcieli. Musimy być na zawsze przywiązani do strasznego, pięciodniowego tygodnia pracy?

Czyżby?

Pozwolę sobie zaproponować dwa sposoby, aby weekend – choć nadal dwudniowy – wydawał się nieco dłuższy.

Pierwszy z nich to zwykłe oszukanie swojego ciała i umysłu – ale w moim przypadku skutkuje. Otóż od jakiegoś czasu chodzimy w czwartki po pracy na basen. Niby nic, zwykła forma rekreacji – ale zauważyliśmy, że już w czwartek rano, po niechętnym wstaniu z łóżka, cieszymy się na samą myśl o wieczornym pływaniu. Dodatkowo w czwartek jesteśmy już na tyle zmęczeni (psychicznie), że ta godzina relaksu pozwala nam odbudować siły i stanąć do walki z piątkiem. Kiedyś chodziliśmy na basen w poniedziałki, ale nie miało to takiego efektu. Gdzie tkwi powodzenie tego małego oszustwa?

Lubimy pływać. Robimy to raz w tygodniu, więc wyczekujemy tego (trochę jak jakiegoś wyjątkowego wydarzenia. Relaksujemy się podczas pływania. I zawsze po basenie wychodzimy bardziej uśmiechnięci – a potem lepiej śpimy. I to właśnie Wam polecam – znajdźcie czas w czwartki wieczorem na coś, co sprawi Wam przyjemność, pozwoli się odprężyć i nabrać sił, a dodatkowo – będzie przypisane tylko do czwartkowych wieczorów. Nic z przymusu, zwykłe sprawienie sobie przyjemności. Dodatkowo sugeruję, aby była to właśnie jakaś aktywność fizyczna. W ten sposób już w czwartkowy poranek będziecie podekscytowani jak w piątek, zregenerujecie siły tuż przed końcem tygodnia, a sama praca w piątek to będzie – cytując reklamę – pan Pikuś, dzięki siłom nabranym poprzedniego wieczora.

Drugi sposób jest nieco bardziej skomplikowany, może nie być dostępny dla wszystkich z Was (choć wydaje mi się, że to tylko kwestia dobrej woli) i wymagać może nieco więcej zaangażowania. Ale warto!

Zgodnie z prawem pracy (a pewnie także regulaminami w waszych zakładach) musimy pracować czterdzieści godzin w tygodniu. Są też podane warunki, ile godzin przerwy musi być pomiędzy poszczególnymi dniami pracy albo ile godzin dziennie pracować można. Nie podam teraz tych danych, bo prawo pracy zawsze było dla mnie małą tajemnicą, ale można się tego wszystkiego swobodnie dowiedzieć z sieci. Przy takim prawie przyjęło się stosować ośmiogodzinny dzień pracy. Ale czy codziennie wychodzicie punktualnie po ośmiu godzinach? Nie zdarzyło Wam się nigdy zostać nieco dłużej? A gdybyście musieli zostawać niewiele dłużej codziennie, czy byłoby to aż tak straszne?

W mojej pracy zasada jest taka – codziennie, od poniedziałku do czwartku, pracuje się po osiem i pół godziny, ale w piątek – tylko sześć! Dzięki temu tydzień pracy trwa czterdzieści godzin, a te pół godziny dłużej dziennie jest prawie nieodczuwalne – zawsze to można zrobić coś więcej w pracy, a także wyruszyć do domu nieco później, gdy pierwsza fala ludzi juz przejdzie. Z kolei w piątek, gdy wychodzi się wcześniej, można spokojnie załatwić coś w urzędzie, zrobić zakupy, gdy nie ma tłumów – lub po prostu zacząć weekend! Proste i skuteczne. Uważam, że warto porozmawiać ze swoim szefem, czy nie zgodziłby się na podobne warunki pracy. Często mamy obecnie elastyczne godziny pracy – dlaczego nie wykorzystać tego dla własnej wygody?

A Wy – macie jakieś sposoby na przedłużenie weekendu?

Foto: Flickr.com; autor: siworking2, na licencji CC.

wtorek, 22 września 2009

MS Office Live – technical prewiev

Dzięki sprytnemu mykowi, jaki zaprezentowano na blogu Digital Inspiration (trafiłem tam via Lifehacker), można przetestować dostępne wyłącznie na zaproszenie produkty MS Office Live – czyli znany pakiet biurowy od Microsoftu w wersji sieciowej. Oczywiście nie mogłem pominąć takiej okazji i pobawiłem się Excelem.
Natychmiast utworzyłem pusty arkusz i zacząłem patrzeć, co też takiego oferuje sieciowy Excel. Niestety, zbyt wiele nie tego nie ma. Może w wersji ostatecznej coś dodadzą, bo teraz webowy Excel przegrywa nie tylko z Zoho, ale nawet z Arkuszem Google.

To, co na początku rzuca się w oczy, to interface znany z Excela 2007 – ale posiadający wyłącznie dwie zakładki na wstążce: Home i Insert. Od ręki mogę rozwiać wszelkie wątpliwości, co do zawartości zakładki Insert: zawiera jedynie przyciski do wstawiania tabeli i hiperłącza. Przy czym tworzenie tabeli umożliwia jedynie sformatowanie zaznaczonego zakresu jako tabeli – tak, jak w Excelu 2007. Gdy dane są już wprowadzone, wygodniej użyć przycisku “Sort & Filter as Table” w zakładce Home. Podobnie jak w programie desktopowym, możemy określić, czy nasza tabela ma nagłówki i…to wszystko. Z opcji formatowania tabeli jest tylko opcja autosumowania kolumn i rzędów. Nie można zmienić kolorów, nie działał u mnie także autofiltr.
To, do czego się przyłożono, to formatowanie tekstu – większość z dostępnych opcji dotyczy właśnie tego elementu. Choć nie wiem, po co zawijanie tekstu, skoro nie można łączyć komórek. Z drugiej strony – przyznaję się uczciwie, że testowałem całość w Google Chrome, może w IE wygląda ot poprawniej (do niedawna nie mogłem się zalogować do usługi Live inaczej niż przez IE lub FF). Mamy za to sporo – i to ładnie podanych – opcji formatowania liczb.

Możemy jeszcze przeliczyć cały arkusz, zaktualizować łącza i… już. Nawet nie wiem, jak można tu dodać nowy skoroszyt.
Gdy już pobawimy się plikiem, możemy go zapisać na dysku, otworzyć w “normalnym” Excelu, zapisać na dysku sieciowym w usłudze SkyDrive (polecam gorąco – 25 GB) albo przekazać Microsoftowi informację zwrotną. I dowiedzieć się czegoś o nowym Excelu Live. Niezbyt wiele…

Postanowiłem przetestować Excela z nieco trudniejszymi formułami – załadowałem więc dwa pliki, nad którymi ostatnio pracowałem i kliknąłem Edit. Oczom moim ukazał się następujący komunikat:

Jeden z tych plików zawierał makro, ale drugi już nie. Jednak w obu wykorzystuję funkcję EOMONTH, która nie jest standardowo dostępna w Excelu, więc może to jest problemem?  Tak czy siak – musiałem powpisywać funkcje ręcznie. Wypróbowałem więc trzy najczęściej używane przeze mnie ostatnio funkcje: WYSZUKAJ.PIONOWO, MAX i EOMONTH właśnie. Z tych trzech zaskoczyła tylko MAX, pozostałe zrobiły to, co widzicie poniżej.

Sprawdziłem też funkcję JEŻELI – również bez sukcesu. Oj, coś biedny ten Excel…
Microsoft udostępnia jeszcze trzy inne aplikacje. Word, One Note i Power Point. Te dwie pierwsze nadal nie są dostępne.

Tak wyglada Word – nawet nie wiadomo, co będzie oferować, bo napisy na wstążce są zamazane…

A tak One Note – tu przynajmniej wiadomo, że będzie Home i Insert :)
Natomiast Power Point wygląda równie prosto jak Excel – niemniej nie będę się wypowiadać, bo to nie jest mój program. Na wstążce mamy trzy zakładki, pierwsza jak na obrazku poniżej, w drugiej możliwość wstawienia stylu, obrazka lub hiperłącza (niestety – nieaktywne), w trzeciej zaś – opcje widoku.

Podsumowując – webowy Office miał być pogromcą aplikacji Google i Zoho (mniej znanych, ale o wiele lepszych od tych oferowanych przez Wujka G.). Póki co – mamy uproszczone przeglądarki z możliwością edycji. Zdaję sobie sprawę, że to dopiero wstępna wersja, niemniej – nadal wiele można zrobić. Bez obsługi makr i tabel przestawnych (Zoho to ma!) taki Excel będzie po prostu kolorowym kalkulatorem. A gdzie wykresy? Wszystkie funkcje? Ja rozumiem, że wersja sieciowa musi być uboższa od półkowej, ale nie każmy użytkownikom się uwsteczniać. Bo w ten sposób sieci się nie zawojuje… Podobnie sprawa wygląda z Power Pointem. Co do Worda – nie oczekiwałbym po nim bycia czymś więcej, niż maszyną do pisania, ale z drugiej strony: są lepsze aplikacje. Nadzieję może budzić One Note, który nie musi być skomplikowany, aby być dobry – to wystarczyłoby do przeskoczenia Notatnika Google (tym bardziej, że Google przestało rozwijać ten produkt). Niemniej nadal pozostaje sieciowy notatnik od Zoho, oraz Evernote. A tej konkurencji nie pokona się byle czym…

czwartek, 17 września 2009

I jeszcze o zwierzętach

W komentarzach do wczorajszego filmu o przestraszonym misiu Szpiegowsky wspomniała, że nie zna filmów o żującym jeżu i drapanym lemurze. Niemożliwe. Oto naprawiam ten błąd i prezentuję oba filmy. Proszę Państwa, oto jeż:

Jeża pierwszy raz zobaczyłem wieki temu, u Kominka. A potem nie mogłem go wyrzucić z pamięci. Myślę, że mógłbym mieć takie zwierzątko… I mógłbym je karmić. Co chwilę. Ogólnie uważam jeże za szalenie sympatyczne zwierzaki (zwłaszcza jak taki jeż tupie sobie powolutku wieczorem w poprzek chodnika), ale ten film pokazuje urok jeża w pełni.

Co do lemura – pierwszy raz spotkałem się z nim w TVN24, gdzie prowadzący nie mogli się powstrzymać od zachwytów nad nim. W pełni się z nimi zgadzam. Oto lemur:

Ta odmiana nazywa się lori, a ten konkretny okaz mieszka gdzieś w Rosji. I wiecie co? Ja go rozumiem – też byłbym zdziwiony, gdyby ktoś nagle przestał mnie drapać.

Te filmy mają jedną przewagę nad wczorajszym filmem o misiu – zwierzęta na nich są po prostu zadowolone.

Bękarty wojny – rewelacyjny film Quentina Tarantino

Uwaga – poniższy tekst zawiera fragmenty fabuły i może zdradzać zakończenie. Jeśli nie chcesz popsuć sobie zabawy, wiedz tylko tyle, że gorąco polecam pójście do kina na najnowszy film Tarantino.

Inglorious Bastards (2009) Movie PosterJedno z haseł w zapowiedziach tego filmu mówiło "nie widziałeś wojny, jeśli nie widziałeś jej oczami Quentina Tarantino". I to jest stuprocentowa prawda. II WŚ w wykonaniu (tak, w wykonaniu - bo to nie jest relacja, a kreacja) Tarantino to przednia zabawa przetykana jatką. A do tego, dla nas, siedzących po tej stronie ekranu, gdzie nie ma stosu klisz filmowych i operatora z zapalniczką, dodatkowa zabawa w wyszukiwanie WSZYSTKICH możliwych nawiązań do kina. Czasem to drobiazgi, jak Pola Negri czy fajka oficera SS, czasem coś większego. Zauważyłem, że Tarantino pozwala sobie na cytowanie samego siebie. Scena negocjacji z żołnierzem w piwnicy bardzo przypomina scenę z Kill Bill, gdzie Beatrix negocjuje z płatną morderczynią (nawet argument o rodzicielstwie jest podobny!), albo długie ujęcie w kinie, gdy przybywają goście - czy nie widzieliśmy tego tuż przed masakrą w Domu Błękitnych Liści? Albo Pitt wycinający wycinający swastykę na czole niemieckiego oficera, łącznie z pięknym dialogiem tuż przed tym - czy nie chciałoby się włożyć w usta Jankesa słów "ja jestem tyranią złych ludzi"?

Tarantino znakomicie pokazuje wojnę - ale tylko te jej części, które widzi w swojej głowie. Dlatego jego postacie - bez względu na narodowość - mogą mówić po angielsku tylko wtedy, gdy wszyscy się na to zgodzą, w przeciwnym wypadku pięknie mówią po francusku, niemiecku, włosku. Jeżeli na wojnie Tarantino jest krew - to wylewa się z ekranu wiadrami. Jeśli jest przemoc - to tylko w najlepszym gatunku. Jeśli śmiech - to przerysowany do granic możliwości. Ale przede wszystkim jest tam - jak to u Quentina - rozmowa. Dużo rozmowy. II WŚ to chyba najbardziej przegadany konflikt w historii - tu przed każdym zabójstwem obie strony delektowały się długimi, błyskotliwymi dialogami. Dziwi jedynie mała ilość stóp (jak na Quentina Tarantino), ale widocznie Francuzi i Niemcy nie mają odpowiedniego rozmiaru buta, aby poświęcać na to taśmę filmową.

Jak zwykle u Tarantino - choć w teorii wiemy, co może się wydarzyć - nigdy nie mamy pewności, z której strony zaskoczy nas reżyser, kto strzeli, co wybuchnie, kto zginie, a komu będzie dane przeżyć - choć niekoniecznie w jednym kawałku. Także to sprawia, że nie możesz oderwać wzroku od ekranu - bo przecież w każdej chwili może zdarzyć się coś, czego nie możesz przegapić. Albo ktoś zginie, albo sam twórca podpisze ważną postać za pomocą małej strzałki. Wszystko będzie podane jak na tacy - widz ma za zadanie jedynie chłonąć. I oniemieć z zachwytu.

A że historia potoczyła się inaczej, niż tego chcą "Bękarty"? No cóż, widocznie nie umiała inaczej.

Dla mnie film świetny. Nie, przepraszam - rewelacyjny. Tarantino po zakończeniu musiał powiedzieć tak, jak Pitt po wycięciu ostatniej swastyki na niemieckim czole: "chyba wyszło mi arcydzieło".

Tekst ten ukazał się też w serwisie Filmaster.

A tu – zwiastun filmu. Pytanie do tych, co już byli w kinie – ile scen ze zwiastuna wypadło z wersji kinowej?:)

środa, 16 września 2009

Misiu, bój się lwa!


Czasem, gdzieś w sieci znajdzie się film, który MUSI poprawić humor człowiekowi. Choćby na zewnątrz było szaro, mokro i zimno - kilkanaście sekund na YouTube i już na twarzy uśmiech od ucha do ucha... Tak było z drapanym lemurem, tak było z żującym jeżem. Jeśli ich jeszcze nie widzieliście - to szukajcie, szukajcie...
Nie, nie jestem z tych, którzy zachwycają się kolejnymi głupimi plakatami z kotami albo MUSZĄ rozesłać wszem i wobec KAŻDY "śmieszny" film - od początku internetu. Ale od dziś kibicuję temu niedźwiadkowi.
Mina misia w szóstej sekundzie - bezcenna!

piątek, 11 września 2009

Kilka zmian na blogu

Zmieniłem kilka rzeczy w wyglądzie tego bloga – niby to tylko kosmetyka, ale zawsze to kolejny krok na ścieżce ku doskonałości:) Zatem w telegraficznym skrócie – co nowego?

  • U góry, po prawej stronie, widać ładną, niebieską ikonę dla źródła RSS – oraz niebieski (a nie jak poprzednio – czerwony) licznik subskrybentów: u mnie te dwie ikony zachodzą na siebie w ciekawy i zaplanowany (serio) sposób, dajcie znak, jak to się u Was wyświetla – nie rozjeżdża się? Powinno być mniej więcej pośrodku wklejki Blipa.

  • Dodałem garść nowych linków do moich profili tu i ówdzie w sieci – to te ikony pod wklejką pokazującą moje statusy na Blipie. Zmieniłem też wygląd ikon, teraz są nieco większe (gdy przybędą następne, najwyżej je nieco zmniejszę) i sympatyczniej wyglądają (ale to moje prywatne odczucie…).

  • Pod postami jest “ocena gwiazdkowa” – można, za pomocą gwiazdek, ocenić każdy wpis. Dajcie znać, czy coś takiego Wam się podoba…

  • Podobnie pod postami jest krótka ankieta “Co sądzisz o tym wpisie” – póki co są trzy możliwości (mądrze prawi, głupoty, przyda mi się). Podobnie jak powyżej – liczę na odzew i sugestie w sprawie tego gadżetu.
No proszę, cztery drobne zmiany, a jak ładnie:) Mam oczywiście plany, co jeszcze można zmienić – i tu zwracam się też do Was. Moje umiejętności w zakresie tworzenia stron są mizerne – dlatego jeśli możecie w czymś pomóc, pomóc radą lub linkiem…będę wdzięczny.
Co jeszcze chcę tu dodać?

  • Pod wklejką z siecią znajomych Google dodać podobne wklejki z Facebooka i MyBlogLog (widziałem u innych takie, ale muszę poszukać, skąd się takie wklejki biorą)(MyBlogLog już dodałem, możecie się zapisywać).

  • Przycisk “Wykop to”, “Dodaj do Delicious” itp pod każdym postem (jak to się robi – jeszcze nie wiem…).

  • Reorganizacja reklam – zmniejszenie jednostek od Google (a właśnie, na ile Wam przeszkadzają) oraz dodanie reklam AdTaily.

  • Ostatnio w Bloggerze pojawiła się możliwość dzielenia wpisu na wstęp i rozwinięcie – może zacznę to wykorzystywać? Przy dłuższych wpisach… (jeśli się pojawią).
No i oczywiście wszystko, co mi przyjdzie do głowy. A Wy – macie jakieś sugestie? Coś dodać, zabrać, przyciąć, poszerzyć, przemalować, rozbudować, pokolorować…
Napiszcie w komentarzach.
Foto: Flickr, autor: dullhunk, licencja CC.

poniedziałek, 7 września 2009

UPS…

Coś ostatnimi czasy mnożą się tu wpisy o moich bojach z różnymi firmami. A mam tyle innych tematów. gniew. Lego. I…latanie:) Ale na tamto jakoś mi czasu brakuje.

Zamówiłem na Allegro komplet książek. Ponieważ zależało mi na czasie, wybrałem opcję dostawy kurierem. Zapłaciłem tyle, ile trzeba i  grzecznie czekałem na przesyłkę. Dostałem też od sprzedawcy linka do monitorowania przesyłki. Poniżej zrzut ze strony:

Cóż można powiedzieć? Pierwsza próba o 19:21 to próba po godzinach ustalonych przez UPS (od 9 do 19), ale i tak nikogo nie było w domu. Następne – próby dostarczenia czegokolwiek przed 17:00 mają szansę spełznąć na niczym, ponieważ wtedy pracujemy… O 17:28 28 sierpnia akurat wyjątkowo nikogo nie było w domu. Ale mogę zapewnić, że 31 sierpnia o 18:42 w domu byliśmy. Nikt się nie dobijał do drzwi. Być może wysłano do mnie kartkę, ale prawdopodobnie użyto gołębia, bo nic do mnie nie dotarło. A pukanie do drzwi o 9:26 jest równie sensowne co pukanie przed 17 – kiedyś trzeba na tych kurierów zarobić.

Żeby nie było, że tylko narzekam – dzwoniłem do UPS. Prosiłem o namiary na kuriera, aby nie jeździł bez sensu. Niestety, pani mnie delikatnie spławiła, ponieważ nie ma takiej możliwości (!) – paczkę mogę odebrać osobiście. Gdzieś w Osowej.

Sam nie wierzę w to, co powiem, ale następnym razem wybiorę Pocztę Polską.

sobota, 5 września 2009

Pan każe – sprzedawca musi

Taka garść refleksji po moich ostatnich zakupach mnie naszła…

Najpierw kupowałem w Empiku bilet na koncert Morricone w Stoczni. Płaciłem kartą, w związku z czym zaatakował mnie ostatni empikowski zwyczaj – sprzedawca żegna sięze mną, mówiąc “do widzenia, panie Bartoszu” (dane z karty bierze). Wołacz pełnej formy mojego imienia uważam za nieco pretensjonalny, a poza tym – ten zwyczaj, mający w zamyśle skracać dystans “klient – sklep”, faktycznie go wydłuża. Już chciałem odpowiedzieć do kasjerki “do widzenia, pani Paulino” (plakietka ją zdradziła, ha!), ale pomyślałem, że przecież ta dziewczyna “tylko wykonuje rozkazy”. Może niekoniecznie poczuje się komfortowo, gdy się z nią tak spoufalę?

Ale sam koncert – świetny. Będę długo wspominać.

Kolejny przykład. Mam bilet kwartalny na SKM z Zaspy do Sopotu. ale raz na jakiś czas chcę pojechać gdzieś dalej. Podchodzę więc w minionym tygodniu do kasy SKM w Sopocie i proszę o dopłatę do Wrzeszcza. A tu pani się krzywi i mówi, że właściwie powinienem mieć bilet z Sopotu do Zaspy, ale w drodze wyjątku mi sprzeda. Następnego dnia proszę tę samą panią o bilet do Głównego. Tym razem pani się zbuntowała, powtórzyła tekst o tym, że mam bilet od złej stacji (ma bilet w obie strony…) i powiedziała, że dopłaty mi nie sprzeda. Bo “miała kontrolę i kontrolerka na nie krzyczy, gdy tak sprzedają dopłaty” – w przeciwną stronę, niż jest wystawiony bilet (mówimy o podstawowej trasie – bilet jest, powtarzam, w obie strony). Podszedłem do drugiej kasy, gdzie bilet dostałem bez problemu. Widocznie tam nie było kontrolerki. A ja mogłem kupić dopłatę tak, jak robiłem to od wielu, wielu lat…

Zastanawiam się teraz, czy napisać do SKM o interpretację sprzedaży dopłat:)

I ostatni przykład. W Tesco kupowałem klej typu “kropelka” – taki, co zawsze leży przy kasach. Wziąłem dwa z pierwszej kasy z brzegu (choć była zamknięta) i poszedłem do jedynej otwartej. Tam też był ten klej – z jedną, małą różnicą. Przy kasie, gdzie wziąłem klej, podana była cena 2,49 – a przy tej, gdzie stałem – 2,79. No, pomyślałem, może być ciekawie przy płaceniu. Jaką cenę wybije kasa? Wybiła 2,95… Zrezygnowałem z jednego – ale gdy przyszedł kierownik, aby wykasować zakup, pokazałem mu te etykiety z 2,49. W tym momencie stojący za mną dziadek zaczął krzyczeć na kierownika, ale ten go przepięknie zignorował (brawo! klient nie zawsze ma rację), po czym bez słowa polecił kasjerce skasować kleje za 2,50. Stwierdziłem, że o te dwa grosze walczyć nie będę.

Powyższe przykłady pokazują, że kasjerzy nie są zdolni do podejmowania decyzji samodzielnie. Może są tak zastraszeni, może tak ich szkolą, a może tak wierzą swoim przełożonym? Nie wiem. Ale jak ja mam się odnieść do takiego sklepu, gdzie nie mogę załatwić czegoś tak, jakbym chciał (SKM), albo gdzie jestem dziwnie traktowany (Empik) czy wręcz oszukiwany (Tesco), bo jakiś magiczny system tak zdecydował?

Następnym razem powiem “do widzenia, pani Paulino”. Ja też mogę grać tę rolę.

PS: o Leclercu pisałem tyle, że teraz tylko krótka wzmianka – w temacie podobnym do Tesco. Uważajcie przy kasie, bo w systemie są inne ceny, niż na etykietach. Dowód? Zdjęcie poniżej:

Paragon i ser pochodzą z tego samego dnia. Niby kwestia groszy, za kilogram 12,95 czy 14,95, ale na czymś nas oszukują…

piątek, 4 września 2009

Szok...daje do myślenia

Wiem, wiem - milczę, a jest tyle tematów dokoła (sam mam ze trzy czy cztery), ale ostatnio wypłynęła ta reklama brazylijskiego oddziału WWF.
Nie jestem przesadnym zwolennikiem ekologów, ale wcale nie uważam, że tą reklamą ktoś "przegiął". Spot jest mocny, wali w łeb i daje do myślenia. Nawet, jeśli puenta jest banalna i oczywista, to sposób jej podania już taki nie jest. Tym większy szacunek dl ludzi z agencji reklamowej, którzy odważyli się przełamać pewnego rodzaju tabu i powiedzieć odważnie to, co chcieli.
Ciekawe, czy w Polsce kiedyś doczekamy się takich kampanii? A ja chyba zacznę się przyglądać Brazylii i ich reklamom - to już druga, która mi się spodobała. Pierwsza była o siusianiu pod prysznicem...

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com