poniedziałek, 26 lipca 2010

Shrek Forever – and never again

Byłem, widziałem. Ponoć to ostatni film z tej serii. Narzeczona przezornie dodaje “w tym roku”, ale faktycznie – jeśli historia będzie dalej szła w tę stronę, to więcej się z zielonego ogra nie wyciśnie.

Pamiętacie, jakim szokiem był pierwszy “Shrek”? Kiedy poszliśmy do kina na bajkę, a trafiliśmy na ostrą parodię, przeznaczoną dla dorosłych? To była jazda! Te aluzje, odwołania, żarty z podwójnym dnem. No i rewelacyjna polska wersja językowa, ze Stuhrem kradnącym cały show. Świat zwariował na punkcie zielonego stwora i nie było w tym nic dziwnego. Potem przyszła dość dobra część druga i trzecia, też nie od macochy. Owszem, to już nie była ta świeżość, ale to nadal były świetne żarty, rozrywka dla młodych i starych – no i genialny dubbing.

Dziś możemy oglądać część czwartą. Shrek ma dość nudnego życia na łonie rodziny i z pewnym kurduplowatym czarnoksiężnikiem podpisuje pakt – jeden dzień z jego przeszłości w zamian za jeden dzień starego, dobrego życia ogra – odludka. Niewyrośnięty mag bierze dzień narodzin ogra, w związku z czym tworzy się pewien paradoks – Shrek nigdy się nie narodził, a więc gdy skończy się doba, nie będzie miał do czego wracać. Musi więc naprawić to co popsuł – najlepiej z pomocą sprawdzonych przyjaciół. Ale jak ich do siebie przekonać, skoro oni ni mogą znać kogoś, kto nie istnieje?

Całkiem niezły punkt wyjścia, prawda? Zwłaszcza dla antybajki, jaką były filmu o ogrze. Piszę “były”, bo to, co dostajemy tym razem to typowy, disnejowski lukier. Bohater w kłopotach, walka o swoje, wielka miłość i – no chyba nie spodziewacie się niczego innego – szczęśliwe zakończenie. Jakaś przewrotność? Zapomnijcie. Złamanie schematu? Nic z tego. Wysublimowane żarty z drugim dnem? Ani jednego. To może genialne tłumaczenie z nawiązaniami do polskich realiów? Cóż, najwyraźniej krajowa ekipa odpowiedzialna za czwartą część też stwierdziła “robimy cokolwiek, bo i tak tłumy przyjdą”.

OK, przesadzam, na upartego można się dopatrzyć jednego odwołania do polskich realiów. Ale słabego.

Trochę to smutne, że zamiast z wielkimi fajerwerkami i zaskakującym zakończeniem, przychodzi nam się żegnać (ale czy rzeczywiście pożegnać?) ze Shrekiem, Osłem, Fioną, Kotem, Ciastkiem i resztą ferajny w tak oklepany sposób. A mogło być tak pięknie.

Poniżej tradycyjnie – zwiastun.

Aha, gdybyście dali się skusić na wersję 3D – szału nie ma. Filmy trójwymiarowe najlepsze są na ekranach sferycznych. Ale tak to już chyba będzie, że większość filmów będzie w 3D, a kina pozostaną 2D.

wtorek, 20 lipca 2010

Rozwiązanie (?) konkursu

Krótko i na temat. W poprzedniej notce ogłosiłem konkurs, w którym do wygrania był kupon o wartości 100 PLN na usługi biura odpoczne.pl. Obiecałem, że najpóźniej 15 lipca przedstawię tutaj zwycięzców. Nigdy nie byłem niewolnikiem zegarka, ale okazało się, że i kalendarz nie jest w stanie narzucić mi swojej władzy.

Ale nie miałem zupełnie wyrzutów sumienia z tego powodu. Najzupełniej spokojnie pozwoliłem sobie na przeciągnięcie owego terminu. Dlaczego?

Bo wiedziałem, że nikt na owe wyniki nie czeka.

Tak, moi drodzy Czytelnicy. We wspomnianym konkursie nie otrzymałem nawet jednego zgłoszenia. Było to dla mnie o tyle dziwne, że w moim poprzednim konkursie coś jednak do skrzynki wpadło i można było spokojnie wyłonić zwycięzcę. Tym razem – nagroda zostaje u mnie.

Chciałbym zachęcić Was do udziału w krótkiej sondzie, która może mi pomóc w organizacji ewentualnych konkursów w przyszłości. Trzy krótkie pytania – liczę na Was.

A z tym kupnem, który miał być nagrodą, coś wymyślę. Szkoda, aby się zmarnował.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Co warto zobaczyć w wakacje? Konkurs na blogu!

W poprzednim wpisie pokazałem Wam kilka możliwości spędzenia wolnego czasu latem. Najczęściej wystarczy weekend, trochę dobrej woli i krótsza lub dłuższa podróż, aby móc zobaczyć zupełnie inny świat. Na przykład świat średniowiecznych wojów, świat wielkich bitew i świat niezwyciężonej husarii.

Jednak Wasz ulubiony blogger ma tylko siedem dni w tygodniu, każdy po dwadzieścia cztery godziny – i nie wie o wszystkich wartych uwagi wydarzeniach. Dlatego właśnie postanowiłem wykorzystać efekt skali i zwrócić się do Was o pomoc. Abyście jednak nie czuli się wykorzystywani, postanowiłem Was pozytywnie zmotywować.

Ogłaszam konkurs, w którym do wygrania będzie stówka na wakacje.

No, może warto doprecyzować tę stówkę:) Niedawno otrzymałem kupon uprawniający do zniżki w wysokości 100,- PLN na usługi turystyczne oferowane przez biuro odpoczne.pl – ale nie będę mógł z niego skorzystać. Kupon bowiem jest ważny do końca tego roku, a ja cały swój urlop przeznaczyłem na podróż poślubną. Dlatego skontaktowałem się z odpoczne.pl – a oni nie wyrazili sprzeciwu i mogę teraz wykorzystać ten kupon jako nagrodę dla Was.

Co trzeba zrobić?

Zadanie jest szalenie proste: należy opisać wakacyjne wydarzenie odbywające się w Polsce, które warto zobaczyć.

Kilka warunków i ustaleń konkursowych:

  1. Najlepiej, żeby było to wydarzenie, w którym braliście udział.
  2. Wydarzenie musi być w Polsce, dopuszczalne jest krótkotrwałe przekraczanie granicy, ale zasadniczo nie szukamy startu promów kosmicznych czy czegoś, czego nie będzie można zobaczyć przy wykorzystaniu PKP, PKS lub własnego auta. Jednak w której części naszego kraju będzie się coś działo – to nie jest istotne.
  3. Zdecydowanym plusem będzie, jeśli owo wydarzenie będzie się rozgrywało w ciągu weekendu – choć nie jest to konieczne. Pora roku – najlepiej od wiosny do końca lata.
  4. Wydarzenie może być dowolne – inscenizacja średniowieczna, wojenna, nietypowy koncert, nietypowe zawody sportowe, typowa uroczystość gminna. Cokolwiek. Pamiętajcie tylko, że musi być to coś, co mnie zaintryguje – i o czym będziecie potrafili napisać w sposób porywający.
  5. Opis nie musi być długi – najlepszy będzie taki, który zmieści się w dziesięciu zdaniach (to jest nieprzekraczalna granica, będę liczył kropki). Kopiowanie tekstów ze stron internetowych czy materiałów marketingowych jest surowo zabronione.
  6. Konkurs trwa do 12 lipca, do godziny 23.59 (decyduje data wysłania).
  7. Wygrywa zgłoszenie, które urzeknie mnie swoim opisem i zachęci do wyruszenia nawet na drugi koniec kraju, byleby zobaczyć to coś. Dlatego nawet jeśli będę miał dziesięć zgłoszeń na temat jednego wydarzenia, wygrać może każdy z autorów, który włoży nieco serca w swoje zgłoszenie.
  8. Zgłaszać się można na trzy sposoby:
    • mailowo: wysyłając maila na adres alternatywnie.blog@gmail.com jako temat wpisując najpierw “Konkurs wakacyjny” a potem krótką nazwę wydarzenia,
    • poprzez komentarze: wpisując komentarz pod tą notką,
    • przez Facebooka: wyłącznie poprzez wejście na mój profil i wysłanie mi wiadomości.
  9. Można dodawać zdjęcia (jako załączniki lub w formie linków) – muszą to być jednak zdjęcia zrobione samodzielnie. Każdy, kto prześle mi zdjęcie (załącznik lub link) wyraża zgodę na wykorzystanie go przeze mnie we wpisie z wynikami konkursu (z podaniem autorstwa wedle życzenia).
  10. O zwycięstwie poinformuję we wpisie kończącym konkurs, najpóźniej 15 lipca – podam wtedy zwycięzcę i przedstawię zwycięski opis.
  11. Pozostałe opisy będę mógł wykorzystać w kolejnym wpisie informującym o turystycznych atrakcjach – oczywiście z podaniem autora (wedle życzenia).
  12. Zwycięzca dostanie mailem kod promocyjny, uprawniający do zniżki, jak również zdjęcie kuponu. Jeśli zwycięzca będzie chciał, kupon wyślę mu pocztą, listem ekonomicznym.

To chyba wszystko. Jeżeli coś jest niejasne – pytajcie śmiało. Czekam na Wasze zgłoszenia, bo sto złotych piechotą nie chodzi. Przypominam, że termin na zgłoszenia upływa 12 lipca o 23:59, wtedy zbierze się szacowne jury i dokona wyboru zwycięskiej propozycji.

Zatem – klawiatury w dłoń!

piątek, 2 lipca 2010

Co robić w wakacje?

OK, wiem, że większość moich Czytelników nie ma wakacji, najwyżej urlop, niemniej mam nadzieję, że przesłanie jest jasne – latem nie wolno siedzieć w murach własnego domu! Należy wyjść, wyjechać – i zobaczyć coś, czego nie zobaczylibyśmy w domu, oglądając w telewizji naszych polityków.

Ale co takiego można zobaczyć? Dokąd pojechać? W co się bawić?

Te pytania mogłyby wisieć groźnie w powietrzu, na szczęście z odpowiedzią przychodzi Wasz ulubiony (jak mniemam) blog. Bazując na własnym, kilkuletnim doświadczeniu w odwiedzaniu pewnego rodzaju imprez, pokusiłem się o przegląd czterech niezłych (moim zdaniem) wydarzeń. Mam nadzieję, że lubicie rycerskie klimaty, bo szczęk oręża i faceci zakuci w blachy będą nam towarzyszyć do końca tej wbrew pozorom nie takiej długiej, za to pełnej zdjęć i filmów, notki. No, z jednym odstępstwem:)

Zaczynamy od klasyki, bitwy bitew i inscenizacji nad inscenizacjami, czyli na tapecie ląduje…

Grunwald

Sześćset lat temu połączone wojska polskie, litewskie i tatarskie wycięły w pień kwiat rycerstwa europejskiego, walczącego pod kierownictwem Krzyżaków. Historia znana, opisana i sfilmowana – a od wielu lat także dość widowiskowo odtwarzana. Widowiskowo – bo z zabawy w bitwę zrobiono faktyczne widowisko, oglądane przez kilkaset tysięcy widzów. W tym roku, z racji okrągłej rocznicy, ma paść rekord widzów.

Kto żyw – pędzi na Grunwald!

Co czeka nas na miejscu? Przemarsze dzielnych rycerzy, wioska rycerska, spory targ ze wszystkim, co można nabyć (od drewnianych mieczy i tarcz po baloniki). No i oczywiście samą bitwa – poczynając od dwóch nagich mieczy, poprzez spalenie stogu siana (wtedy na pole bitwy wkraczają strażacy), wszystkie ważniejsze fazy bitwy, aż do ostatecznego zwycięstwa, odniesionego przez…nie, nie będę psuć niespodzianki.

Widowiskowość ma jednak swoje wady. Pamiętacie, jak przyszliście kiedyś do kina za późno i zostały już tylko najgorsze miejsca? Tutaj jest tak samo – im później przyjdziemy, tym dalej od pola bitwy siedzimy. Plus tego jest taki, że nie trafi nas żadna zabłąkana strzała, niemniej nie wiem, o której należałoby się pojawić na miejscu, aby siedzieć w pierwszym rzędzie. Podejrzewam, że miejsca są rezerwowane w grudniu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bitwa dla nas będzie wyglądać tak:

 

Czy ten z krzywym nosem to Złamana Strzałą? Nie, to Ulryk von Jungingen” (Kabaret Potem)

Dodatkowo Grunwald nie jest otoczony siecią wielopasmowych autostrad, a te setki tysięcy widzów nie pielgrzymują na bitwę pieszo. Korki, korki, korki – i problem z parkowaniem: tak najkrócej można opisać podstawowe wrażenia poza bitwą.

Nie wiem, jak jest obecnie, ale kilka lat temu Grunwald – jak i inne miejsca, gdzie pokazywano zalety dawnego wojowania – to świetne miejsce do werbowania do armii. Wojsko Polskie miało swoje stoisko, gdzie przekonywali, że za mundurem panny sznurem, ale poza tym to zawód jak każdy inny. Wiadomo, że najlepiej przekonywać dzieci. A dzieci najbardziej lubią zabawki.

 

Więc są zabawki dla dużych chłopców

Malbork

Naturalną konsekwencją Grunwaldu jest ruszenie na Malbork. Wprawdzie to obleganie, które możemy oglądać, to nie jest to, które zgotował Jagiełło, ale nie bądźmy drobiazgowi. Najważniejsze, że znowu są rycerze, walka i – dodatkowo – wielki zamek.

Oraz ponownie masa ludzi. Na szczęście dojazd do Malborka możliwy jest pociągiem (jeśli ktoś lubi stać w tłoku), ale zasada oglądania jest taka sama. Przychodzisz późno – patrzysz z daleka. Zza fosy, konkretnie. Niemniej przyznaję bez bicia, że o oblężeniu wypowiadać się nie powinienem, bo gdy byliśmy w Malborku, zaczęło lać. Potem przestało, ale potem lunęło znowu. Stwierdziliśmy, że oblężenie nie jest tego warte i wróciliśmy do Gdańska.

Ale mogę opowiadać o tym, co działo się przed oblężeniem. A działo się…to, co pod Grunwaldem. Te same odpustowe kramy z gumami do żucia i aluminiowymi hełmami.  Całość zaczyna się od wielkiego przemarszu wszystkich wojsk ulicami miasta.

Król też maszeruje – ino konno

Następnie rozpoczynają się przygotowania – można w tym czasie pozwiedzać, popatrzeć, zjeść coś dość dobrego i kupić coś rycerskiego. Kramiki wciśnięte między mury zamkowe sprawiają bardzo przyjemne wrażenie, więc snuć się między kupcami można długo. Gdy my byliśmy pod zamkiem, można było też trafić na wykłady i prezentacje, zorganizowane przez Discovery TVN Historia (tak się chyba ten kanał nazywa).

Kolejną wielką atrakcją było… OK, zabawmy się w skojarzenia. Zamek. Smok. To może nie była najdłuższa zabawa, ale skoro już temat wypłynął, to muszę napisać, że koło zamku było stoisko pewnej duńskiej firmy, produkującej klocki. I tamże, oprócz prezentacji takich rzeczy jak małe boisko do kosza z Lego czy małe boisko do piłki nożnej (jeszcze bez wuwuzeli), stał klockowy smok.

 

Zbudowany wspólnymi siłami przez dzieci

Smok był fajny. Wprawdzie może bardziej na miejscu byłby zakonnik albo przynajmniej armata, ale od biedy smok też pasował. No i wyglądał imponująco. Aby jednak nie rozwodzić się zbytnio nad pobocznymi tematami, powiem tylko, że przed oblężeniem można było też obejrzeć konne pojedynki rycerzy.

Niestety, grunt rozmokły po deszcze stwarzał ryzyko poślizgu konia, więc pojedynki zawieszono. Być może planowano też jakieś inne atrakcje, ale duża ilość wody w powietrzu sprawiła, że trzeba było z nich zrezygnować. A szkoda. No i żałuję, że nie dane mi było doczekać do oblężenia, bo następny przykład pokazuje, jak można zrobić fajną inscenizację w murach zamku – i to mając zdecydowanie mniejszy obiekt.

Gniew

W Gniewie świeciło słońce, więc nic nie trzeba było odwoływać. I bardzo dobrze, bo tylu atrakcji upakowanych na tak małej przestrzeni nie spodziewałem się ani przez chwilę. Gniew nie dorobił się jeszcze swoich kramów odpustowych, więc możliwości wydania ostatnich pieniędzy na ukochane maleństwo (“mama, ja chcę kuszę!”) są zdecydowanie mniejsze. Sam zamek też nie jest tak rozbudowany jak ten w Malborku. A sam Gniew to małe, ciche miasto.

 

Z takim czymś przy Rynku

Natomiast wydarzenie pod nazwą “Bitwa dwóch Wazów” to wielkie przedstawienie, zrealizowane z niesamowitym rozmachem. Wszystko zaczyna się od prezentacji poszczególnych oddziałów tuż pod zamkiem. Można więc popatrzeć na wojaków, wprawiających się w sztuce władania szablą czy też naszych braci Czechów, jak walą z muszkietów prosto w zachwycony tłum.

 

Myślicie, że to tak pięknie wygląda? I macie rację, to jest piękne – tylko uwaga na bębenki uszne!

Obserwować prezentację można z murów zamku, można z przygotowanych trybun, a można się też pokręcić dokoła wojsk. Tłumów na szczęście nie ma (duży plus), więc wszędzie można podejść, wszystko zobaczyć z bliska i zawsze jest szansa, że zobaczymy coś więcej, niż plecy grubego łysola przed nami.

Po prezentacjach, w godzinach popołudniowych, trafiamy na inscenizację rozmowy polskiego króla ze swoimi dowódcami – rozmowa ta będzie mieć bezpośrednie przełożenie nie tylko na wielką bitwę następnego dnia, ale i na wieczorne oblężenie. Bowiem gdy zapadnie zmrok, wszystkie oddziały przystąpią do inscenizowania szturmu na gród. Na zamkowym podwórzu stoi kawałek palisady, chata drewniana i jest dość miejsca, aby dać widzom choć namiastkę nocnego oblegania.

A czym byłoby nocne obleganie bez puszczenia chaty z dymem?

Przyznaję, że tak widowiskowej bitwy, choć zrealizowanej z dużo mniejszym rozmachem niż ta pod Grunwaldem, nie widziałem. Zewsząd słychać wystrzały, szczęk szabel i groźne okrzyki. Pięknie to wygląda – no i strażacy nie pchają się natychmiast między rycerzy, aby ugasić chatę. Pozwalają jej spokojnie płonąć, dzięki czemu starcia mają piękne tło.

Następnego dnia na błoniach koło zamku odbywa się wielka bitwa. Dużym plusem jest to, że można podejść bardzo, bardzo blisko (brak tłumów daje znać o sobie), można też obserwować całość z oddalenia, z zamkowego wzgórza. Tu znowu czekają nas wystrzały, przemarsze wojsk, natchniony narrator i widomy wynik. Niemniej Gniew ma coś, czego Grunwald siłą rzeczy mieć nie może. W Gniewie pojawia się najgroźniejsza, najbardziej chwalebna i najpiękniejsza formacja w dziejach polskiego oręża.

 

Hell yeah!

Okazuje się, że po szalenie romantycznych czasach średniowiecza, gdzie mieliśmy szlachetnych rycerzy na swych zakutych w zbroje rumakach, pojawiła się formacja, która budzi dumę i zachwyt po dziś dzień. Co z tego, że nie mają legendarnych skrzydeł? Gdy tak stałem naprzeciw nich, gdy widziałem, jak ruszają do ataku – to zrozumiałem, że wieki temu każdy, kto miał do czynienia z husarią mógł zrobić tylko jedno. Umrzeć.

Wolin

Kompletna zmiana klimatu. To już nie rycerze, nie konnica. To Festiwal Słowian i Wikingów.

“Prison break” jest dla dziewczyn

Przez trzy dni na wyspie pośrodku Zalewu Szczecińskiego w Skansenie Słowian i Wikingów możemy pooddychać atmosferą wioski skandynawskich wojowników. I nie mówię tu tylko o walce, ale o zwykłym codziennym życiu. Nie tylko skosztujemy tradycyjnych potraw, ale też zobaczymy, jak są przygotowywane. Przyjrzymy się, jak tworzono sprzęt codziennego i jak go używano. Wszystkiego można dotknąć, o wszystkim porozmawiać z wojami z całej Europy. To są ludzie, którzy żyją tamtą epoką.

Ze wszystkimi tego konsekwencjami

Jest też możliwość posłuchania średniowiecznej muzyki – i muszę przyznać, że jest ona dość skoczna. Pewnie dałoby radę zatańczyć kilka kroków do tych przebojów.

A jeśli ktoś gra na dudach, to nie może być złym człowiekiem

Ale przede wszystkim widać to, co było sensem życia wikinga. Walkę. Na każdym kroku widać uzbrojonych mężczyzn, którzy albo się biją, albo będą się bili. Bo dla prawdziwego wikinga walka jest czasem przeszłym dopiero po śmierci. Dlatego co chwilę widać jakiś trening, jakiś pokaz, a czasem uda się trafić na pojedynek.

I muszę Wam powiedzieć, że ten pojedynek powyżej zakończył się krwawo. Jednemu z walczących miecz przeciwnika niechcący rozciął czoło. Ale gwoździem programu jest wielka bitwa morska. Koło wioski cumuje kilka łodzi z epoki, w tym słynne drakkary. I nie służą one tylko ozdobie. Gdy przyjdzie czas, łodzie odbijają od brzegu, aby na środku wody stoczyć prawdziwą walkę. Podejść blisko trudno, chyba, że ktoś umie chodzić po wodzie – ale na szczęście wojownicy nie odpływają zbyt daleko, więc sporo widać.

Poza tym – czy serio trzeba opisywać wszystkie te atrakcje? Wystarczyłoby powiedzieć, że jest to porządnie przygotowany festiwal z wikingami. Wikingami! Goście, którzy podpalili ćwierć Europy, a wyobraźnię milionów rozpalają do dziś, którzy niczego się nie bali, którzy byli najlepszymi imprezowiczami średniowiecza (jeśli przez imprezę rozumieć palenie wiosek, gwałcenie wieśniaczek i rabowanie klasztorów). Banda facetów ze stali i granitu – z bliska i na żywo. Trudno byłoby dodać do nich coś, co uczyniłoby tę imprezę lepszą.

Bo trudno wpleść w ten obrazek dinozaury, ninja i żołnierzy GROM.

Do tego bliskość plaży, Międzyzdrojów i tłumy turystów jakoś tak nie przeszkadzają. Impreza bardzo udana.

Podsumowanie

Co wybrać? Najlepiej wszystko. Gdybym musiał polecić coś z przedstawionego zestawu, miałbym spory problem. Najsłabiej w moich oczach wypada Grunwald, ale już Malbork ma te urokliwe stragany, Gniew – świetną inscenizację, a Wolin – całą wioskę. Najchętniej połączyłbym Wolin z Gniewem. Nie tylko dlatego, że byłaby to prawdopodobnie najlepsza impreza po tej stronie osi czasu. Z chęcią zobaczyłbym starcie wikingów z husarią.

“Gdy ruszała w bój husaria, to wróg krzyczał “Jezus Maria”” (T-Raperzy znad Wisły)

A teraz zastanówcie się dobrze, czy znacie jakieś inne, podobne imprezy? Bo jeśli tak, to powinniście się podzielić tymi informacjami. Aby Was zachęcić, już w poniedziałek ogłoszę konkurs, gdzie warto będzie wykazać się znajomością różnych wielkich imprez plenerowych. Warto będzie z pewnością, bo zapewniam Was, że nagroda będzie wartościowa. I związana z tematem urlopowym. Ale szczegóły będą w poniedziałek. Zapraszam już dziś. I zapowiedzią konkursu kończę ten długi, obrazkowy wpis…

…zaraz, zapomniałbym o bonusie.

Bonus – Zombie Walk w Warszawie

To nie jest inscenizacja historyczna. To nie jest nawet żadna inicjatywa organizowana przy współudziale władz czy sponsorów. To flash mob. Tradycyjnie co roku grupa (spora) ludzi pozytywnie zakręconych ([c] Teleexpress) umawia się przez sieć, aby przebrać się za głodnych zombie i z okrzykami “mózg” ruszyć przez miasto.

Przyznaję, że kreatywność niektórych uczestników marszu jest przeogromna. A niektóre przebrania potrafią faktycznie przestraszyć.

Z drugiej strony mamy do małą grupkę żołnierzy, dzielnie broniących niczego nieświadomych cywilów.

Pomiędzy zombiakami i wojskowymi kręci się masa osób z aparatami i kamerami, przechodnie patrzą zdziwieni (ale najczęściej uśmiechają się życzliwie), a zabawa na ulicach trwa w najlepsze. Oczywiście wszystko jest szalenie kulturalne, zombie poruszają się chodnikami i nigdy nie przechodzą na czerwonym świetle. Tegoroczna edycja już się odbyła, ale może warto zaplanować jeden weekend w Warszawie w przyszłym roku? Oto, jak to wyglądało dwa lata temu:

Całkiem przyjemnie, prawda? Choć mam takie dziwne wrażenie, gdy mogę słyszeć na żywo żołnierskie okrzyki i wystrzały na ulicach Warszawy. Podobne wrażenie miałem dawno temu, podczas Dni Hanzy, gdy z okazji prezentacji jednego z niemieckich miast można było znowu na Długim Targu usłyszeć dźwięki marsza… Ale pewnie przewrażliwiony jestem:)

Dziękuję N. za użyczenie jej własnych zdjęć i możliwość skorzystania z nich w tym wpisie. Jak widzisz, przydały się:)

PS: dziś dominują zdjęcia, ale powiedzcie szczerze – co sądzicie o takich długich wpisach? Mogłyby się pojawiać częściej? Bo mam parę pomysłów, niektóre i tak zrealizuję, ale czy chcielibyście więcej takich tekstów? Byłyby wtedy nieco rzadziej, bo napisanie takiego tekstu zajmuje więcej czasu…ale mogę je przeplatać z tymi krótkimi.

czwartek, 1 lipca 2010

52 książki – półrocze

Ani się człowiek obejrzał, a minął kolejny kwartał. Pora więc na drugie podsumowanie akcji 52 książki w moim wykonaniu. Półmetek już za nami, więc można mniej więcej szacować, jak mi idzie. Oczywiście są szanse, że ostro przyspieszę na finiszu, ale z drugiej strony trzeci kwartał upłynie mi pod znakiem nowej drogi życia, więc zapewne i czytania będzie mniej. Choć widzę, że nieznacznie przyspieszyłem w tym kwartale (zarówno patrząc na liczbę książek, jak i na liczbę stron, którą skrzętnie notuję i ujawnię po zakończeniu roku), to i tak mi daleko do pewnej wpływowej blogerki, która wręcz połyka książki:)

W tym kwartale znalazło się kilka pozycji klasycznych, obowiązkowych z samego faktu istnienia. Niemniej przy każdym tytule zamieszczam miniaturową recenzję z rekomendacją.

Nie przedłużajmy więc bez sensu tego wstępu (który swój sens ma) – oto książki, które skończyłem czytać w ciągu minionych trzech miesięcy.

  • J. Clavell “Król szczurów"

Bardzo dobra lektura. Dla nas w Polsce II WŚ to głównie działania w Europie – wiedza o wojnie na Pacyfiku nie jest chyba zbyt powszechna. A zwłaszcza wiedza o japońskich obozach jenieckich. “Król szczurów” to obraz życia w jednym z takich obozów – obraz ponury, pełen śmierci, strachu, brudu, smrodu i chorób. A jednocześnie pokazujący, że nawet w tak trudnych warunkach można sobie radzić. Czasem działając na granicy moralności, często poza granicami obowiązujących przepisów – ale człowiek zawsze będzie chciał przeżyć. I ta wola przeżycia może go zmotywować do robienia rzeczy niesamowitych. Opowieść o przedsiębiorczym Amerykaninie, ścigającym go angielskim żandarmie i całej obozowej rzeczywistości – to coś, co przeczytać warto. Choćby dla samego spojrzenia na kwestię obozów wojennych inaczej niż po seansie “Wielkiej ucieczki” czy przygód Franka Dolasa.

  • G. Friedman “Następne 100 lat”

Amerykański politolog opisuje XXI wiek. Cały. Z tej książki możemy się spokojnie przekonać, jak będzie wyglądać najbliższe 90 lat – a weryfikacja owych prognoz jest utrudniona faktem, że całość zaczyna się właśnie około 2010 roku. W Polsce ta książka dostała dodatkową reklamę, bo zdaniem Friedmana w najbliższym stuleciu Polska zostanie jednym ze światowych mocarstw. Oczywiście, jeśli wczytać się dokładnie, okaże się, że nie mocarstwem, a silnym krajem, nie sama, a z pomocą Wujka Sama, i nie na długo, bo główny eksporter demokracji będzie miał swoje plany – ale nie warto zdradzać zakończenia, prawda? Dość powiedzieć, że dzięki ścisłemu sojuszowi z USA możemy zyskać więcej niż dzięki mistrzostwom w 2012. A co jeszcze będzie się działo ze światem? Tu już odsyłam do książki, po którą warto sięgnąć dla poznania mechanizmów konstruowania tego typu prognoz – oraz ku pokrzepieniu serc. No i żeby wiedzieć, kiedy zacząć gromadzić konserwy na wojnę z… Turcją.

  • A. Pilipiuk “Kroniki Jakuba Wędrowycza”

W pierwszych klasach liceum (a może ostatnich podstawówki) w drugim obiegu (tak, żeby nauczyciel nie widział) krążył zbiór opowiadań pod nazwą “Magiczne przygody Kubusia Puchatka”. Chętni mogą zapytać Wujka Google, a z pewnością dotrą do pełnego tekstu. W “Magicznych przygodach…” znani i lubiani bohaterowie ze Stumilowego Lasu wiedli życie pełne alkoholu, narkotyków, ostrej muzyki, przekleństw, przygodnego seksu w różnych konfiguracjach i losowo popełnianych aktów przemocy (głównie przeciwko dresiarzom i klerowi). Ot, taka opowiastka w sam raz dla nastolatków. Dlaczego o tym wspominam? Bo “Kroniki Jakuba Wędrowycza” to ten sam poziom, minus przekleństwa, seks i narkotyki. Wersja nieco ugrzeczniona. Opowieści o zmaganiach najpotężniejszego świeckiego egzorcysty w Polsce z siłami mniej lub bardziej czystymi jakoś do mnie nie przemówiły. No, może poza ostatnim rozdziałem, który z jakiegoś powodu przypadł mi do gustu – ale i tak już nie pamiętam, o czym był. Może to i jest zabawne, a ja nie mam poczucia humoru. A może nie jestem już w liceum. Takim starym koniom jak ja – raczej odradzam. Młodsi ciałem i duchem mogą sięgnąć.

  • A. Christie “Czarna kawa”

Królowa kryminału. Coś trzeba dodawać? Mamy trupa, mamy podejrzenie kto jest mordercą – pojawia się genialny detektyw Poirot – a potem mamy mieszanie tropów. Już wiemy, kto zabił, a potem okazuje się, że jednak ktoś inny, a potem, że znowu ktoś inny miał motyw, ale nie miał możliwości. I tak w kółko, aż do samego końca. Kogo zabito i dlaczego jest mniej istotne niż to kto, kiedy i jak tego dokonał. Jeśli ktoś lubi kryminały, to może sięgać w ciemno – o ile już jej nie zna. Ta książka to miał być mój pierwszy kontakt z twórczością Christie – bo w młodości czytałem głównie Joe Aleksa. I muszę przyznać, że ów pierwszy kontakt był bardzo udany…

  • A. Christie “Dom przestępców”

…do czasu, jak sięgnąłem po “Dom przestępców”. Nie, żebym nagle stracił przyjemność. Po prostu przypomniałem sobie, że tę książkę już kiedyś czytałem. Tak więc “Czarna kawa” straciła palmę pierwszeństwa. No i mniej więcej od drugiego, trzeciego rozdziału wiedziałem z całą pewnością, kto zabił. O co chodzi tym razem? A czy to istotne? Nie ma Poirota – to jedno. Nadal mamy trupa, podejrzenie, zmyłkę, kolejnego trupa, dalszy ciąg zmyłek – i tak do ostatniej litery. Choć rozwiązanie zagadki jest dość ciekawe. Ale nic więcej już nie piszę, rekomendacja taka sama jak w przypadku “Czarnej kawy”.

  • J.D. Salinger “Buszujący w zbożu”

To podobno ulubiona książka wielkiego fana Jodie Foster, Johna Hinckleya – tego samego, który z miłości do młodej aktorki strzelił do Reagana. “Buszujący…” miał też niesamowity wpływ na Marka Chapmana – tego, który strzelił do Lennona. Książka inspirująca dwóch “samotnych strzelców” (co wykorzystano w dobrym filmie “Teoria spisku” z Melem Gibsonem) – coś takiego musiałem przeczytać (przesłuchałem też kiedyś “White Album” Beatlesów, który ponoć zainspirował Charlesa Mansona, nazwijmy to eksperymentowaniem). Po zakończeniu lektury nie miałem ochoty strzelać do nikogo znanego, więc na wyżej wspomnianych panów musiało wpłynąć coś jeszcze. Co do samej lektury – dziś ten tekst już tak nie gorszy, ale w momencie pierwszego wydania przekleństwa i seks wśród nastolatków musiały szokować. Historia chłopca, który błąka się po Nowym Jorku wciągnęła mnie na dobre – niby zwykła opowiastka, bez pościgów, morderstw i fajerwerków, a jednak ma w sobie coś pociągającego. Może dlatego że sam kiedyś chciałem się tak błąkać po mieście, aby przemyśleć swoje życie? “Buszujący w zbożu” to klasyka, ale nie tylko dlatego warto po niego sięgnąć. To kawał dobrej lektury (i pewnie dlatego jest klasyką).

  • F. Forsyth ”Dzień Szakala”

Pozostajemy w klimatach zamachowców i samotnych strzelców, ale zajmujemy się tematem nieco poważniej. Jeśli “Psy wojny” tego samego autora to podręcznik dla najemników i wszystkich planujących przewrót w małych państewkach afrykańskich, tak “Dzień Szakala” to instrukcja dla zamachowców – i to z serii “dla opornych”. Ciekawie czyta się o tych wszystkich przygotowaniach w realiach lat 60. ubiegłego wieku – człowiek zastanawia się, jak by to wyglądało dzisiaj, w dobie globalizacji (podobne przemyślenia miałem przy lekturze “Monachium”). Czy byłoby łatwiej, czy trudniej? Na to pytanie potrafiłby odpowiedzieć jedynie jakiś współczesny “cyngiel” pierwszej kategorii. Dla nas, niezaznajomionych z morderczym rzemiosłem (jak mniemam) “Dzień Szakala” to wartka akcja, dobrze zarysowane postacie, precyzyjne opisy mojego ulubionego Paryża i historia, która musi wciągnąć. Jeśli nie masz alergii na powieści sensacyjne – chwytaj książkę w dłoń.

  • S. Johnson “Kto ukradł mój Ser?”

Podobno ta książka potrafi zmienić życie człowieka. Podobno na zawartych w niej treściach bazują liczne duże koncerny. Podobno po jej przeczytaniu nie ma siły – trzeba zacząć żyć inaczej i nie dać się zaskoczyć zmianom. Książka krótka, prosta, z jasnym przekazem – ale może właśnie dlatego tak dobrze trafia do ludzi? Historia dwóch myszek i dwóch ludzi, zamkniętych w tajemniczym labiryncie, poszukujących Sera – a potem znajdujących go. A potem, gdy cały Ser nagle znika – zaczynają się kłopoty. Jak poradzić sobie w nowej, bezserowej sytuacji? Siedzieć i narzekać? Pobiec przed siebie? Nieistotne, co dla Ciebie symbolizuje Ser. Miej świadomość, że kiedyś go stracisz. Przygotuj się na to – a ta książka, nawet jeśli powie Ci coś oczywistego, przygotuje Cię na rozstanie się ze swoim Serem. Warto przeczytać w jeden wieczór i pomyśleć, co ja robię ze swoim Serem.

  • A. Christie “Dziesięć małych murzyniątek”

…jadło obiad w Murzyniewie – jedno z nich się zakrztusiło i zostało tylko dziewięć. Zwykli obywatele są mordowani na tajemniczej wyspie wedle klucza z dziecięcej wyliczanki. Znowu Christie i znowu klasyk. Ta książka to matka wszelkiej maści horrorów dla nastolatków, choć sama jest pełnokrwistym kryminałem. Narastające z akapitu na akapit napięcie można kroić nożem. Czytelnik chce wiedzieć tylko jedno – jak to wszystko jest możliwe. Otóż jest możliwe, jak pokazuje zakończenie. Podobno polityczna poprawność nakazuje niektórym wydawcom zastępować małe murzyniątka odpowiednio marynarzami albo innymi osobami, ale zasada jest ta sama. Wyspa, wyliczanka, morderstwa. Nawet, jeśli nie lubicie kryminałów, to tę pozycję warto znać.

  • Z. Ryżak “Efekt jojo w motywacji”

Początkowo myślałem, że jest to świetny przykład jak napisać książkę motywacyjną bazując na cytatach z Marka Aureliusza. Jednak z czasem umacniałem się w swoim drugim przeświadczeniu – że “Efekt jojo…” to pochwała minimalizmu w życiu. Nam, ludziom postronnym, efekt jojo kojarzy się zapewne z odchudzaniem i najpopularniejszymi tematami z pism kobiecych (zaraz obok lepienia pierogów i tego długiego wyrazu na “c”). Tymczasem jojo działa w całym naszym życiu. Zawsze poruszamy się po czymś, co od biedy może przypominać sinusoidę – i trzeba to zaakceptować. Nauczyć się z tym żyć. I zrozumieć, że nie zawsze i nie wszystko trzeba zrobić. A motywacja przyjdzie sama, bez względu na to, ile szkoleń zaliczysz i książek przeczytasz. Jeśli masz problem z natłokiem spraw w życiu – przeczytaj (albo przesłuchaj, tak jak ja). Pointa? Po prostu weź się do roboty.

  • K. Cebulski “Efekt motyla”

Znacie tę historię – trzepot skrzydeł motyla w jednym miejscu świata spowoduje burzę w zupełnie innym miejscu. Jak się człowiek nad tym dokładniej zastanowi, to powinien tym małym draniom wyrwać wszystkie skrzydełka, żeby nie było już żadnych klęsk żywiołowych. Tu jednak mamy historię młodego polskiego milionera. Twórcy np. księgarni internetowej Aragorn.pl – oraz właściciela kilku innych biznesów. Jeśli ktoś, kto zaczął pracę w wieku lat szesnastu, a w wieku lat dwudziestu dwóch jest milionerem, pisze książkę o sobie – to warto ją przeczytać. Ów efekt motyla w życiu sprowadza się do tego, że nie warto siedzieć przed telewizorem i wylegiwać się w łóżku – trzeba rzucać się w wir życia, bo nigdy nie wiemy, co wyniknie z poszczególnych zdarzeń. Może właśnie uda nam się trafić na tego motyla, który przyniesie nam bogactwo, miłość i szczęście? Historia Cebulskiego jest mocno inspirująca – aż chce się samemu coś zdziałać. I o to chodziło. Jeśli potrzebujesz przykładu, aby mieć kopa do działania – tu masz drogę.

  • M. Szuba “Pokaż, na co cię stać”

Wydawać by się mogło, że to zbiór tekstów grupy Feel. Albo apel opublikowany przez urzędników kontroli skarbowej. Tymczasem to kolejna książka motywacyjna w tym zestawieniu. O ile jednak książki Ryżaka i Cebulskiego chłonąłem bez przerwy, o tyle pozycja autorstwa Szuby mnie rozczarowała. Do tego stopnia, że odpuściłem sobie na jakiś czas audiobooki. Po prostu bałem się, że trafię na kolejną tak ciągnącą się książkę… O czym jest ta książka? O tym, o czym podobne podręczniki do motywacji – jak się zmusić, gdy nam się nie chce, a chcielibyśmy chcieć. Niestety (dla mnie i tej recenzji) książka bazuje na NLP. A więc mamy garść porad jak się zaczarować. Mój problem polega na tym, że w NLP wierzę połowicznie – tzn. sądzę, że potrafiłbym kogoś w ten sposób poderwać, przekonać do siebie itp, ale nie wierzę, że to podziałałoby na mnie. Do tego mamy tu zupełne podstawy NLP. Jeśli dla kogoś kotwice, wizualizacje i tego typu zaklęcia to chleb powszedni – może sobie darować. Jeśli nie wie, o czym mówię – są lepsze pozycje. Dodatkowy minus za wplecenie w audiobooka fragmentów wykładu – z fatalnym nagłośnieniem.

  • S. Hawking “Krótka historia czasu”

Książka mająca w założeniu w prosty i klarowny sposób tłumaczyć to wszystko, co trudno przeciętnemu człowiekowi pojąć – fizyka, czas, podróże kosmiczne, czarne dziury… Książka napisana lekkim, fajnym stylem, choć nie znaczy to, że można ją czytać nieuważnie. Tu wszystko jest istotne dla zrozumienia tej czy innej kwestii. Jedna strona rozkojarzenia – i prawdopodobnie nie trafią do nas kolejne. Jeśli jednak poświęcimy tej klasycznej już pozycji odpowiednio dużo czasu i uwagi, cała ta magiczna teoria przyjdzie do nas sama. Najlepszą recenzją książki Hawkinga jest to, że napisał ją w latach osiemdziesiątych i nadal jest ona aktualna. W przypadku nauk przyrodniczych to spory sukces. Do tego postać samego autora, który żyje na przekór pierwotnym diagnozom lekarzy zachęcają, aby sięgnąć po książkę i odkryć, jak wielki umysł jest uwięziony w chorym i bezwładnym ciele. Przeczytać warto – choćby po to, aby nie wyjść na kompletnego w dyskusji. Oraz żeby z jeszcze większą przyjemnością czytać Cytadelę.

  • D. Spychalski ”Krzyżacki poker” t. I i II

Miałem tu problem natury technicznej – czy zaliczyć “Krzyżackiego pokera” jako jedną książkę (bo to w sumie jedna historia, rozbita na dwa tomy), czy jako dwie (bo to jednak dwa tomy, opisujące jedna historię). Nie wiem, tutaj umieszczam jako jedność, a przy końcu roku zobaczymy co i jak. No, chyba że pomysłodawcy akcji “52 książki” zechcą zabrać głos. Wróćmy jednak do lektury – książka Spychalskiego to opis historii alternatywnej (a to niespodzianka na moim blogu!) – i to dość nietypowej. Wyobraźmy sobie, że król Jan nie ruszył z odsieczą na Wiedeń. Że muzułmanie zajęli całą Europę. Całą? Nie, jest jedna mała wioska Galów jeden kraj, który oparł się nawale półksiężyca, a nawet stał się prawdziwym mocarstwem. To Rzeczpospolita – wielkie państwo, z własnymi koloniami w Afryce (gdzie ciemnoskórzy Polacy, z podgolonymi łbami i szablami przy kontuszach maja typowo polskie charaktery), stolicą we Lwowie oraz lennikiem – państwem krzyżackim. Zakonnicy, zmuszeni składać coroczny hołd w Toruniu, postanawiają uzyskać niepodległość. Z tej przyczyny wchodzą w posiadanie nowej, potężnej broni – bomby atomowej. Cała historia jest nieco nierówna i ma się wrażenie, że niektóre wątki upchnięto tylko po to, aby pokazać umiejętność autora w kreowaniu świata. Ale to drobiazg. Czyta się szybko, lekko i przyjemnie. No i duma człowieka rozpiera, jak słyszy o najlepszej na świecie ciężarówce Żubr.

  • R. Kiyosaki “Młody, bogaty rentier”

Przyznaję bez bicia, że Kiyosakim (a raczej jego książkami) jestem zafascynowany od momentu gdy przeczytałem “Bogatego ojca, biednego ojca”. Wpierw z wypiekami na twarzy chłonąłem oczywiste oczywistości, odkrywane przede mną na nowo. Przyznaję bez bicia, że tamta lektura ukształtowała mój pogląd na wiele dziedzin finansów osobistych i – przykładowo – nigdy nie nazwę własnego mieszkania “inwestycją” czy “aktywem”. Kilka kolejnych książek otworzyło mi oczy na zakładanie firm i dochodzenie do bogactwa w ten sposób. Również niesamowite. Jednak od pewnego czasu jestem oczarowany umiejętnością Kiyosakiego do tworzenia grubych książek, obracając w kółko tymi samymi trzema zdaniami. Nie inaczej jest z “Rentierem” – niby to historia Kiyosakiego, jego drogi do finansowej niezależności, ale mamy tu to samo – nieruchomości, mocna wiara, tajemniczy mentor (który, jak udowodniono – prawdopodobnie nigdy nie istniał), opcje, magiczny świat bogatych i takie słowa klucze jak “dobry dług”, “kontekst” czy “rzeczywistość”. Nieco wkurza świadomość, ze najlepszym biznesem Kiyosakiego jest uczenie innych, jak robić biznesy, ale cóż – jest w tym skuteczny. Tym razem można sobie jednak odpuścić, jeśli się nie jest fanatykiem. Chwila lansu – mój egzemplarz jest z autografem autora.

  • M. Kozak “Nocarz”

Pierwsza część trylogii. Aż sam nie wiem, co o tym sądzić – bo z jednej strony wartka akcja, wybuchy, pościgi, strzelaniny, a z drugiej jakieś to wszystko oderwane od siebie. Jak serial, a nie jak film. Owszem, czyta się dobrze, czasem z wypiekami na twarzy, ale gdy kończy się rozdział, można swobodnie zamknąć książkę i pójść spać. O ile nie przyśni nam się nic z treści. Bo w książce mamy takie rzeczy, że hej – tajny ośrodek ABW, wampiry dobre, wampiry złe, zew natury (wampirzej, a jakże), sztuczną krew (dla tych dobrych), naturalną krew (dla tych złych – bo smaczniejsza), klany, lordów i jedną scenę seksu w barze (wspominam o niej, bo jest prawie jak z “Hustlera” – gdyby było ich więcej, to bym zrozumiał konwencję, ale jeśli jest tylko jedna, to nie widzę w niej żadnego celu). Ponieważ to dopiero pierwsza część trylogii, mógłbym spokojnie zdradzić zakończenie (zresztą trudno się go nie domyślać), ale taki wredny nie będę. “Nocarza” polecam, bo po pierwsze wspieramy polskie produkty, a po ostatnie – z literatury lekkiej, krwistej i nieco mrocznej mamy tu coś, co spokojnie można poczytać w pociągu. Wiem co mówię, czytałem.

I to tyle, jeśli chodzi o pierwsze półrocze moich 52 książek. Lada moment skończę dwie kolejne cegły, a w kolejce czekają następne. Trzymajcie kciuki, abym miał nadal czas na czytanie!

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com