środa, 23 czerwca 2010

Przedwojenne lotnicze zdjęcia Gdańska

Otrzymaliśmy przepiękny album “Gdańsk na fotografii lotniczej z okresu międzywojennego”. Albumy mają niestety to do siebie, że po kilkukrotnym obejrzeniu pozwala im się zbierać kurz na półce. Tym razem jednak mam silne przeczucie, że będzie inaczej. Jako osoba zafascynowana tym, jak moje miasto wyglądało przed zrujnowaniem wyzwoleniem przez czerwonoarmistów, planuję zaglądać do niego bardzo często.

W albumie umieszczono blisko połowę zbioru lotniczych fotografii Gdańska z czasów pruskich, będących obecnie w posiadaniu Instytutu Herdera. Tu mała uwaga dla tych, którzy okres Wolnego Miasta i jakąkolwiek nim fascynację automatycznie łączą z gloryfikowaniem nazizmu – zdjęcia zostały zrobione pod koniec lat 20., a więc zanim na berlińskich salonach pojawił się pewien sfrustrowany malarz z Austrii. Gdańsk był miastem, jakich wiele…

i w tym tkwi urok tych zdjęć.

To album różny od tych z serii “Był sobie Gdańsk…” autorstwa Donalda Tuska i Grzegorza Fortuny (nie mam żadnego z nich, niestety, ale przeglądałem je kilkukrotnie). Tam mogliśmy obserwować wszystko z poziomu ulicy, dostrzegać detale, porównywać fasady budynków przed dziesiątkami lat z tym, co dotrwało do dziś. W przypadku zdjęć lotniczych mamy do czynienia z taką inną mapą. Inną, bo rozrysowaną pod kątem oraz prezentującą budynki.

Można więc pokusić się o nieco szersze spojrzenie, porównanie już nie tylko budynków czy ulic, ale całych kwartałów, dzielnic – ba! Miasta! Jednym zdjęciem udało się objąć całe Główne Miasto – i choć nie jest to może fotografia w najwyższej jakości, to sporo można zaobserwować. Pusty plac w miejscu Urzędu Wojewódzkiego. Wielką Synagogę, rozebraną w latach trzydziestych, aby nie wpadła w ręce hitlerowców. Zwartą zabudowę na Targu Węglowym i stary budynek teatru. Liczne budynki na Wyspie Spichrzów, po których do dziś pozostały tylko straszące ruiny. I wiele, wiele innych różnic.

Ten album to dla mnie podwójna frajda. Maniak Gdańska i maniak latania może połączyć obie manie w jednym wydawnictwie.

Patrzę na te zdjęcia i widzę, jak żywe to było miasto przed wojną. Jaką miało piękną zabudowę. I jak fajnie można było je rozwinąć – to w Gdańsku planowano budowę w latach 20. XX w. pierwszego w Niemczech drapacza chmur. Zresztą – wszystkie zdjęcia (nawet te, które nie załapały się do albumu) można obejrzeć na stronie Instytutu Herdera.

Jedno zdjęcie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Wstawiam je tu ze znakiem wodnym, ale mam nadzieję, że sporo i tak widać:

Obszar na fotografii to Dolny Wrzeszcz. Widać dzisiejszy Plac Komorowskiego, Plac Wybickiego. Jasne pole po lewej, poza zabudowaniami – to lotnisko na dzisiejszej Zaspie. Natomiast te puste pola, ciągnące się aż do morza i w stronę Sopotu – to dzisiejsze dzielnice Zaspa i Przymorze. 90 lat po zrobieniu zdjęcia pola zamieniły się w betonową, miejską dżunglę.

Niesamowite.

Dla zainteresowanych – na stronie HI znalazłem informację o podobnym albumie o Wrocławiu. A więc nie tylko Danzig, także Breslau może pokazać, jak pięknie kiedyś wyglądał z powietrza.

EDIT: na Blipie ^Norveg uzupełnił informację, że album o Wrocławiu był pierwszy, a za oba odpowiada to samo, wrocławskie wydawnictwo. A do tego podesłał mi zbiór kolejnych pięknych zdjęć lotniczych przedwojennego Gdańska, niektóre można całkiem nieźle powiększyć. Polecam.

niedziela, 20 czerwca 2010

O tym jak stchórzyłem, nie głosowałem i jak to naprawić?

Polityki na tym blogu jeszcze nie było – i mam nadzieję, że nie będzie. Niemniej w sytuacji kolejnych dwóch tygodni nieustającego konkursu piękności postanowiłem dokonać małego comming out i przyznać się, że do wyborów nie poszedłem.

Dlaczego nie spełniłem swojego obywatelskiego obowiązku? Cóż – przyglądając się całej kampanii nie mogłem znaleźć nawet jednego kandydata, którego czystych intencji, nieskazitelnej prezencji i dobrych pomysłów na prezydenturę mógłbym być pewien. A nie wydaje mi się, aby głosowanie na kogoś, kto chce się dorwać do władzy dla samej władzy, będzie kompromitował mój kraj albo wprowadzi nam tu drugą Koreę (Północną, Północną - niestety…) było przejawem szczególnego patriotyzmu. Niemniej uważam głosowanie za ważny element demokracji, a prawo wyborcze za jedno z ważniejszych praw.

Niemniej prawo pozostaje prawem właśnie, a nie obowiązkiem. Nie mam zresztą zamiaru się nad tym rozwodzić, bo zbiór dobrych wyjaśnień, dla których można odpuścić sobie wizytę nad urną, podał Wesoły Terrorysta.

W międzyczasie, to jest pomiędzy uświadomieniem sobie, że do wyborów iść nie zamierzam, a dzisiejszą wygraną wszystkich kandydatów, byłem świadkiem ciekawej dyskusji o tym, komu prawo wyborcze przyznać należy. Rozmowę zapoczątkował Matriks, podjął ją Slawkas – i trzeba przyznać, że panowie doszli do ciekawych wniosków. W tymże samym międzyczasie pewna reklama telewizyjna ustami popularnego aktora nazwała mnie tchórzem.

Swoją drogą – biorąc pod uwagę fakt, że uprawnionych do głosowania jest 30 milionów obywateli, a frekwencja wyniosła coś koło 50% – słowo “tchórz” wypowiedziane pod adresem 15 milionów ludzi z ust osoby zarabiającej na swojej popularności brzmi ciekawie.

Rozumiem intencję, nawet popieram ją – ale nie uważam, aby obrażanie ludzi było najlepszym sposobem aktywizowania społeczeństwa. Takie coś może działać na małych chłopców (“co, nie skoczysz? wiedziałem, że się boisz i nie skoczysz…”), ale nie na mnie.

Niemniej zastanowiłem się, co takiego mogłoby się stać, abym do wyborów poszedł (bo uczyniłbym to z chęcią). Na zmianę kandydatów liczyć nie mogę, na ich lepsze przedstawienie głównym mediom najwyraźniej brak czasu (a przecież po to codziennie przeglądam gazetę i oglądam TV, abym widział, co mam myśleć). I nagle – olśnienie. A gdyby tak zmienić zasady wyborów?

Rzucam teraz luźnym pomysłem i chciałbym go poddać pod dyskusję w komentarzach. Otóż na karcie do głosowania znajdują się pola, w których mogę postawić krzyżyk i wskazać tego kandydata, który moim zdaniem powinien urzędować przy Krakowskim Przedmieściu. Ja dodałbym kolejny rząd z polami, gdzie mógłbym wskazać kandydata, który moim zdaniem z pewnością na prezydenta się nie nadaje (to byłoby o wiele łatwiejsze). Ogólna suma głosów kandydata byłaby różnicą pomiędzy głosami na “tak” i na “nie”. Szalone? Być może, ale mam wrażenie, że dziś wybory wygrywa się nie dzięki poparciu własnych zwolenników, ale dzięki szukaniu alternatywy przez przeciwników konkurencji. Pomyślcie, jak zmieniłoby to choćby ostatnią kampanię. Obaj zwycięzcy pierwszej tury mają z pewnością ogromny elektorat negatywny – i musieliby się nie tylko starać, aby przekonać do siebie jak najwięcej osób, ale też by nie zrazić zbyt wielu. Inaczej ich ostateczny wynik mógłby nie być taki imponujący, a do drugiej tury mogliby wejść kandydaci z dalszych miejsc.

Podobną zasadę można wprowadzić przy wyborach parlamentarnych czy samorządowych, choć tutaj proponowałbym jeszcze inne udogodnienie. Można wyjść z założenia, że osobom niegłosującym podoba się aktualny stan rzeczy. Tak więc głosy nieobecnych należałoby rozdzielić proporcjonalnie pomiędzy te partie, które obecnie zasiadają w budynku przy Wiejskiej. To także zmieniłoby podejście polityków do wyborców – choć akurat nie jestem przekonany czy tak samo, jak mój pierwszy pomysł.

Dlaczego o tym piszę? Bo a nuż ktoś zrealizuje taki plan – to będę mógł z dumą powiedzieć, że przewidziałem to i zaproponowałem z takim dużym wyprzedzeniem:)

A co Wy o tym myślicie? Macie jakieś inne pomysły jak zachęcić do głosowania i ulepszyć wybory?

sobota, 19 czerwca 2010

“Drużyna A” – bajka tysiąca efektów specjalnych

Każdy, kto dorastał w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku (jak to brzmi…), z pewnością kojarzy serial o grupie najemników, byłych żołnierzy, skazanych przez sąd wojskowy za przestępstwo, którego nie popełnili. A nawet, jeśli jakimś cudem nie przypomina sobie tej kultowej już produkcji telewizyjnej, to musi (absolutnie MUSI) rozpoznać choć fragment melodii użytej w czołówce:

Plotki o tym, że “Drużyna A” zostanie przeniesiona na ekran kinowy to podobno jeden z najstarszych internetowych żartów. Ten żart w 2010 roku stał się faktem. Wasz ulubiony bloger wybrał się do gdańskiego kina “Krewetka” (środy z Orange rządzą), aby przy chrupaniu popcornu i siorbaniu coli obejrzeć to arcydzieło.

Tu uwaga – w dziecięctwie swym nie byłem jakimś wielkim fanem “Drużyna A”. Jeżeli wszystkiego obejrzałem dwa czy trzy odcinki, to maks – a i tak ich nie pamiętam. Po prostu wolałem MacGyvera (a dziś, po latach, mam nawet taki scyzoryk, jak on).

Cóż można powiedzieć o takim filmie? Jeśli spodziewacie się niespodziewanych zwrotów akcji, drugiego dna, głębokiego rysu psychologicznego postaci czy zaskakującego zakończenia – to chyba nie uważaliście od początku tej notki. Nie lubię umieszczać podsumowań w środku, więc nadmienię tylko, że “Drużyna A” to typowa, efektowna guma do żucia dla oczu, cudownie odrywająca letnim popołudniem zwoje mózgowe od zużywania produkowanej przez nas energii i przestawiająca je na tryb “stand by”. Z drugiej strony – ile można oglądać ambitne kino irańskie?

Pokrótce przybliżę Wam fabułę, bo konstrukcja filmu jest dość ciekawa. Tym razem nie mamy lat 70. XX wieku i Wietnamu – jest początek naszego millenium, gdzieś pośrodku Meksyku. Członkowie drużyny (jeszcze nie będącej Drużyną) dopiero się poznają – bądź to zrządzeniem losu, bądź to dzięki akcji przeciwko złemu, meksykańskiemu wojskowemu, zorganizowanej przez najlepszego eksportera demokracji. Bohaterowie się poznają, pojawia się między nimi nić sympatii, rysują się pierwsze konflikty (z cyklu tych budzących śmiech, kiedy zwariowany pilot swoim zachowaniem budzi w spadochroniarzu lęk przed lataniem). I kiedy wydaje nam się, że niesamowita ucieczka i zawiązanie akcji to jakaś jedna trzecia filmu, a jego resztę zły, meksykański wojskowy będzie ścigał naszych bohaterów – zza horyzontu wyłania się myśliwiec, a do nas dociera, że to koniec…czołówki. Magia kina przenosi nas osiem lat w przód, do Wietnamu XXI wieku. Nasi herosi wiodą sobie spokojne życie w bazie wojskowej w Iraku, od czasu do czasu wyłapując przyjaciół Saddama. Wtedy to, pragnąc pomóc własnej ojczyźnie (ten fragment filmu sponsorują złowrogie literki C, I oraz A), wplątują się w niezłą aferę, w wyniku której “wojskowy sąd skazuje ich za przestępstwo, którego nie popełnili”.

Jeśli obawiacie się, że opowiedziałem jakieś 80% filmu – spokojnie, pilnuję się. Dopiero teraz Drużyna może uciec z więzienia o zaostrzonym rygorze (każdy członek z własnego) i wyruszą na Misję (celem pomocy ojczyźnie, oczyszczenia własnego imienia i dokonania najzupełniej prywatnej zemsty). Natomiast – podobnie jak w “Casino Royal” – najbardziej charakterystyczny tekst (ten z serialowej czołówki) usłyszymy dopiero na końcu (eee…spoiler alert).

Nie będę Wam opowiadał o historii, bo jest ona równie prawdopodobna jak 460 w pełni kompetentnych posłów. Gra aktorska – jest. Efekty specjalne…tak, jakieś są. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nawet cygaro pułkownika Smitha zostało wygenerowane komputerowo. Ale dzięki temu na ekranie co chwilę coś wybucha, strzela, spada, leci albo robi to wszystko równocześnie. Dwa słowa: scena z czołgiem. Kto to widział, ten wie i może spokojnie oczekiwać roku 2012.

Zapewne rodzi się po Waszej stronie internetów jedno pytanie – czy warto iść do kina? Przyznam szczerze, że – cytując komiks Wilq – nie masz na to odpowiedzi. Wiecie bardzo dobrze, czego można się po tym filmie spodziewać. Jeśli chcecie wyłączyć myślenie na trochę – czemu nie. Jeśli musicie je wyłączyć, a skończył Wam się prozac i ritalin – iść koniecznie. Jeśli jesteście wiernymi fanami wersji telewizyjnej – tu zalecam ostrożność. Spotkałem się z przypadkiem ostrego zdegustowania, wiec choć de gustibus, to jednak lojalnie uprzedzam.

Ja bawiłem się świetnie. I cały czas nucę wiadomą melodyjkę.

Na zakończenie tradycyjnie zwiastun.

W zwiastunie widać scenę z czołgiem, więc jeśli nie chcecie psuć sobie niespodzianki… Czy ja nie powinienem tego napisać POWYŻEJ filmu?

sobota, 12 czerwca 2010

Co to za miasto?

Dziś na szybko, ale za to wrednie i z czepianiem się, czyli z tym, ze co mnie lubicie. Ostatnio zaniedbuję to moje miejsce, bo:

  • pracuję pilnie ku chwale firmy,
  • się żenię, a to czasochłonne,
  • dużo czytam, więc mało piszę,
  • wciągnął mnie niesamowicie Google Buzz – i w sumie tam mnie też szukajcie, bo nieskromnie powiem, że warto:)

A teraz do rzeczy.

Mamy dziś dzień otwarty gdańskiego magistratu. Akcja godna pochwały, więc nie będę nic mówił o niej źle. Akcję należy rozpropagować, bo po co otwierać dzień, jeśli nikt się nie pojawi? Bez sensu, prawda? Rozpropagowanie czynione jest za pomocą plakatów. O, takich plakatów, jak na tym nieostrym zdjęciu z autobusu:

Jeśli mnie znacie, to już pewnie coś podejrzewacie…

Szybkie pytanie – profil jakiego miasta zaprezentowano na plakacie?

Szybka odpowiedź – grafik jeden raczy wiedzieć.

Niby drobiazg, bo to taki symbol, umowność, metafora, alegoria (trudne słowo!). Ale…Gdańsk ma jeden z bardziej charakterystycznych “skyline’ów”, jeśli chodzi o polskie miasta. Nawet Uniwersytet Gdański używa tego konturu na swoich pismach. Zazwyczaj umieszcza się na nim zarys Bazyliki Mariackiej i Żurawia (są nie do podrobienia) oraz ratusza. A to tutaj?

Jak pisałem – drobiazg. Ale można było? Jakaś taka spójność wewnętrzna by była. A tak…

piątek, 4 czerwca 2010

Spacer po Gdańsku – i nietypowa plaża

Przyznać trzeba jedno – przez ostatnie dwa weekendy pogoda w Trójmieście była przepiękna.

Więc nie pozostało nam nic innego, jak skorzystać z niej i wyruszyć wpierw na spacer po Parku Oliwskim, połączonym ze zwiedzaniem katedry. Jakby na to nie patrzeć – człowiek mieszka od urodzenia w Gdańsku, a niewiele wie o zabytkach, które ogląda cały świat (bo oliwskie organy to unikat, proszę Czytelników).

W parku, jak to w parku – dzieci się śmieją, rodzice biegają za dziećmi, ptaki szukają frajerów, którzy sypnęliby im nieco okruchów (pomimo tabliczek zabraniających dokarmiania ptaków). Zwykły dzień. Plus jakaś młoda para na zwyczajowym plenerze i mały tłumek, robiący sobie zdjęcia u wodospadu.

A jednak coś wydało mi się nieco dziwne w porównaniu z moimi poprzednimi wizytami w tym miejscu. Otóż niektórzy ludzie wchodzili na trawę, siadali na niej, a nawet – o zgrozo – kładli sie na niej. Rzecz wcześniej niespotykana nie tylko w Oliwie, ale i w wielu innych miejscach w całej Polsce.

Ale miało być o spacerach.

Tydzień później znowu wybraliśmy się na spacer. Tym razem do Muzeum Archeologicznego – korzystając z dobrodziejstwa darmowych biletów mogliśmy poznać dawne dzieje naszego regionu. Tu naszła mnie refleksja – jak wielką rolę w rozwoju społeczeństw odkrywa przypadek. Bo nie można inaczej określić faktu, że z dwóch podobnie startujących kultur, w dwóch odległych od siebie miejscach, wyrosły dwie mocno różniące się cywilizacje. Pasterze reniferów, żyjący pierwotnie w tych rejonach, po stopniowym ucywilizowaniu się i poddaniu się wpływom europejskim, przekształcili się w spory i dumny naród. Z kolei mieszkańcy Południowej Ameryki, choć samodzielnie utworzyli państwo porównywane zapewne z Rzymem, dali się zmarginalizować. Ale Majowie, Aztekowie i Inkowie nie mieli jednego – koła.

Porzucając zgubne dygresje – gorąco polecam wstąpienie do Muzeum Archeologicznego. Nawet, jeśli pogoda nie dopisuje, warto się tam wybrać. Można zobaczyć ciekawy przekrój przez epoki i szkielety…

Po odwiedzeniu Muzeum udaliśmy się na króbką wycieczkę z audioguidem. To nowy (jak podejrzewam) sposób zwiedzania Gdańska – bardzo przyjemny, dobry dla dorosłych i dla dzieci. I to właśnie podczas tego zwiedzania zauważyliśmy kolejny przykład Zmiany.

Tak, dobrze widzicie. To jest kawałek trawy, po którym wolno chodzić. Ba, jest to nawet wskazane. Na ten trawnik mają zakaz wstępu wszelkie psy – aby można było przejść po nim boso…

Te dwa znaki są niewątpliwym symbolem, że – wybaczcie nieelegancki zwrot – cywilizujemy się. W znanym mi świecie trawniki są dla ludzi. Do dziś mam w pamięci bosonogiego człowieka, ćwiczącego tai – chi na skrawku zieleni przed hotelem Four Seasons w Budaeszcie. W Polsce zawsze obowiązywała magiczna tablica “Nie deptać trawników”, spod jurysdykcji której wyjęte były psy pędzące za potrzebą.

Na szczęście to się zmienia. Może za kilka lat doczekamy się też w parkach publicznych grilli, jakie podobno są w Australii? Liczę na to.

A ze spaceru wróciliśmy z nową koleżanką…w końcu zbliżał się Dzień Dziecka!

A jak jest u Was? Trawniki są dla ludzi, czy dla miasta? Macie jakieś udogodnienia? Napiszcie w komentarzach.

PS: może nie znam Polski zbyt dobrze, ale nie wiem, czy jest drugie takie zielone miasto, jak Gdańsk. Ostatnio doszedłem do wniosku, że w Gdańsku z każdego prawie miejsca widać las. To dopiero odpoczynek dla oczu!

 
www.speedbloggertemplate.co.cc. Powered by Blogger.com